Na Turbacz - październik 2001

Gdzie: Rabka -> Turbacz -> Nowy Targ
Kiedy: 13.-14.10.2001.
Kto: Darek, Krzysiek (mój brat) i ja

Dzień 1. - 13.10.2001 (sobota)

Krzysiek i Darek przyjechali do Krakowa już w piątek wieczorem. Posiedzieliśmy sobie, pogadaliśmy przy piwie i poszliśmy spać, żeby wypocząć przed nadchodzącym dniem.

Najważniejsze to dobry plan

W sobotę rano obudziłem się między czwartą a piątą, jako że musiałem się spakować. Nigdy nie pakuję się wcześniej, zawsze odkładam to na ostatnią chwilę. Dzięki temu nic nie zapominam. Gdybym pakował się wieczorem kilka rzeczy uznałbym za “jeszcze potrzebne” i zostawił je, a rano o nich zapomniał. Po spakowaniu plecaka nastawiłem wodę na herbatę i obudziłem chłopaków. W kuchni zjedliśmy małe śniadanie planując powrotną drogę z Turbacza, po czym wyszliśmy niedługo przed odjazdem pociągu. Mieszkałem wtedy przy samym dworcu, więc na nogach byliśmy przy kasie w trzy minuty. Poranny pośpieszny do Zakopca startował koło godziny szóstej. Bez większych perypetii dotarliśmy nim do Chabówki, gdzie przesiedliśmy się na pociąg w kierunku Nowego Sącza. W chwili gdy to piszę linią tą nie jeżdżą już pociągi osobowe. Postępujący od lat upadek tej malowniczej linii przypieczętowało błotne osuwisko, które powstało na wiosnę 2002 roku i przecięło linię na dwie części. Pociąg, którym my jechaliśmy składał się z lokomotywy SM42 i dwóch “bonanz”. Stanowiło to dla nas, przyzwyczajonych do jednostek elektrycznych, nie lada atrakcję. Chciałem cyknąć fotkę w wagonie, niestety okazało się, że posiałem gdzieś kabelek od lampy błyskowej. Pewnie został w pospiesznym, który gotów do odjazdu stał na peronie obok. Zastanawiałem się, czy nie wskoczyć do niego i nie poszukać, ale było już za późno - pociąg odjechał. Byłem wkurzony i zastanawiałem się, jak będę robił zdjęcia z lampą (styk w stopce mojej lampy był zepsuty - naprawiłem go dopiero po tej wycieczce).

Śniadanie na trawie

Wysiedliśmy w Rabce Zdrój. Nie byłem tam od czasu moich pierwszych letnich kolonii w 1985. Ciekawiło mnie, co jeszcze pamiętam. Przeszliśmy się pod zabytkowy drewniany kościółek i pod szkołę podstawową nr 2, w której odbywały się kolonie. Z radością stwierdziłem, że wszystko wygląda mniej więcej tak, jak to zapamiętałem. Niestety kościółek był zamknięty, wyruszyliśmy więc w drogę. Najpierw zrobiliśmy w sklepie zakupy, i postanowiliśmy szukać miejsca dobrego na zjedzenie śniadania. Idąc ulicą w górę, minęliśmy starą, czterysta, czy pięćsetletnią lipę (albo sosnę ?). Pamietałem to stare drzewo z czasów mojej poprzedniej bytności. Przez te szesnaście lat ono nie postarzało się bardzo, natomiast ja stałem się trzykrotnie starszy. Przy wejściu do parku stała studnia. W środku nie było jednak wody, tylko infomat. Przejrzeliśmy dostępne opcje i stwierdziliśmy, że jest to dobrze zrobione a informacje tam umieszczone są przydatne. Ogólnie bardzo to było ciekawe i nastroiło nas pozytywnie. W parku wszystkie ławki były wilgotne od nocnej rosy. Jedyna w miarę sucha ustawiona była frontem do jaskrawego, choć nie tak gorącego jak latem słońca. To ciepłe, uśmiechnięte słońce miało nam towarzyszyć do końca wycieczki, jakby nie przejmując się tym, że z każdym dniem coraz niżej wychodzi na niebo, i że już niedługo zima uśpi pod śniegiem całą przyrodę.

Po prawej fabryka, po lewej nowe osiedle mieszkaniowe

Kłapnęliśmy kiełbasę z bułkami i keczupem, ja cyknąłem fotkę i teraz naprawdę już ruszyliśmy na szlak. Było koło w pół do dziesiątej. Poderwaliśmy tyłki i poszliśmy szlakiem przez Rabkę. Poznawałem miejsca, w których byłem szesnaście lat wcześniej. Wiele się nie zmieniło, a może to ja nie pamiętałem wszystkich szczegółów. Wycieczka rozkręcała się powoli. Krzysiek kupił sobie w jakimś sklepie fajki, rozmawiał przez telefon z dziewczyną. Po pewnym czasie szlak wyprowadził nas poza zabudowania i wiódł łąkami. Było ciepło i pogodnie, bardzo przyjemnie się szło. Gdy Krzysiek i Darek przystanęli by przebrać się w lżejsze rzeczy wyprzedziłem ich i zrobiłem zdjęcie jak idą po szlaku. Od tego miejsca zaczęło się trochę ostrzejsze podejście, na szczęście weszliśmy w las i drzewa osłaniały nas przed słońcem.

Najmilsza chwila poranka (na Maciejowej)

Po jakimś czasie osiągnęliśmy schronisko na Maciejowej. Jest to bardzo sympatyczna chatka, owego dnia odwiedzało ją wielu ludzi - piękna pogoda zachęcała do spacerów. Dookoła schroniska jeździli też jacyś ludzie na strasznie hałasujących czterokołowcach (tzw. “quadach”). Nie zabawiliśmy tam długo, tylko tyle aby zdążyć spokojnie wypić piwo siedząc na tarasie i napawając się widokiem na daleki zarys Tatr i sotosunkowo bliską szosę zakopiańską. Przy drugim stoliku siedzieli jakiś goprowiec, turysta i kilkunastoletni chłopak, syn jednego z gości. Od tej trójki dowiedzieliśmy się, że na Turbaczu jest dzisiaj zlot tischnerowski i nie ma wolnych miejsc noclegowych. Nie zmartwiło to nas wcale. Byliśmy zdeterminowani zobaczyć wschód słońca z Turbacza, a brak miejsc nie przerażał nas ani trochę - ze schroniska nas przecież nie wyrzucą, a podłoga jakaś zawsze się znajdzie.

Pora reraksu na Starych Wierchach

Droga z Maciejowej na Stare Wierchy nie pozostawiła w mojej pamięci żadnych godnych uwagi szczegółów. Widocznie był to najzwyczajniejszy szlak jakich wiele w Beskidach, ani za ostry, ani za długi. Schronisko na Starych Wierchach nie było już tak oblężone jak Maciejowa - nie było tu widać jednodniowych spacerowiczów. Znowu wypiliśmy po piwie, po czym odstawiliśmy krótką egzystencję. Ta wycieczka była pod jednym względem wyjątkowa. O ile zwykle pozwalaliśmy sobie na picie piwa w schronisku dopiero po zakończonym dniu wędrówki, to nigdy w środku dnia. Natomiast na tej wyprawie piliśmy piwo w każdym mijanym schronisku. Trzeba przyznać, że droga nie była ciężka, pogoda sprzyjała, czasu mieliśmy dużo i nastrój był bardzo swobodny. Bardzo miło wspominam ten długi, słoneczny, jesienny dzień.

Jeszcze pięć minut z hakiem

Około godziny piętnastej dotarliśmy na szczyt Turbacza. Poza stalowym krzyżem i betonowym słupkiem nie było tu nic ciekawego. Nawet wejście na sam wierzchołek nie było specjalnie ostre - aż dziwnie się czuliśmy, że to już? Posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy do schroniska. Dotarliśmy tam po chwili. Mimo, że schronisko jest wielkie, to nie sprawia z zewnątrz molochowatego wrażenia. W środku trochę gorzej - wielkie betonowe przestrzenie. Ale poza tym miejsce, w którym schronisko stoi jest urocze. Jedyne co mi nie pasowało, to brak widoku na Tatry. Poniżej schroniska rósł las zasłaniający prawą połowę panoramy, gdzie, jak mi się wydawało, powinno być widać Tatry. Zapytałem nawet zarządcę schroniska, skąd tu można zobaczyć Tatry, a on mi odpowiedział, żebym wyszedł przed schronisko. Stwierdziłem, że widocznie gość mnie nie zrozumiał, przecież byłem już przed shroniskiem i tam nic nie widać, a w miejscu gdzie powinny być Tatry, jest tylko las (“dokładnie jak w scenopisie: oczom ich ukazał się las…”).

Piwko, piwko

Tymczasem kłapnęliśmy małe conieco na ławkach przed schroniskiem. W czasie naszej konsumpcji w kapliczce przy schronisku odbywała się msza tego zlotu tischnerowskiego. Wyglądało to całkiem fajnie, grała kapela góralska, grupa dziewcząt była poprzebierana w stroje ludowe. Po kłapnięciu i zadzwonieniu do chaty udaliśmy się do tego gościa - zarządcy, żeby spytać o nocleg. Powiedział nam, żebyśmy na razie siedli w jadalni, a później się zobaczy. Jako że byliśmy zdecydowani nocować na Turbaczu, zostaliśmy. Inne ekipy nie związane ze zlotem opuszczały śpiesznie schronisko aby przespać na Długiej Hali. My przeniśliśmy się do jadalni. Najpierw był obiad dla uczestników zlotu, na który się nie załapaliśmy. Udało nam się tylko wycyganić ciasto i kompot. Więcej się nie udało, bo taka jedna wredna babka zauważyła nasze manewry i zaczęła coś tam gadać. W każdym razie siedzieliśmy sobie i piliśmy browary. W międzyczasie przyszedł zarządca schroniska i powiedział nam, że po imprezie możemy spać w jadalni. Zabrał tylko na wszelki wypadek legitymację mojego brata, jakbyśmy coś mieli zbroić, to zeby wiedział, gdzie nas szukać. Pierwszy raz nie żądano ode mnie w schronisku pieniędzy. Zdarzały się noclegi na podłodze za 3,50, ale nigdy zupełnie za darmo. Nie wiem, czy to na Turbaczu norma, czy tylko przywilej spotkania tishnerowskiego? Możliwe też, że w tak dużym schronisku jak na Turbaczu noclegi na podłodze zdarzają się sporadycznie i nie ma wypracowanych reguł co do opłat.

... i leży na desce

Wieczorkiem zaczął się program artystyczny. Najpierw występowały jakieś dzieci recytujące wiersze, co kojarzyło nam się raczej z akademią z okazji rocznicy rewolucji i nastrajało nas kabaretowo - stroiliśmy sobie z tego żarty - zresztą warunki do wyalienowania się z imprezy mieliśmy doskonałe, by zajmowaliśmy miejsce na samym końcu sali pod ścianą. Dopiero później zaczęło być ciekawie. Piwo zdążyło wywietrzeć nam z głowy i uczestniczyliśmy w tym co się wokół działo na poważnie. Różni ludzie wspominali księdza profesora Tishnera, opowiadali o spotkaniach z nim; o tym, co od niego otrzymali. Oprócz brata księdza Tischnera było tam wiele znamienitych osób, ja zapamiętałem jedynie pana Wojciecha Gąsienicę - Byrcyna, który akurat parę miesięcy wcześniej został przez odchodzącego ministra odwołany ze stanowiska dyrektora TPN i na dniach spodziewano się jego przywrócenia na stanowisko, co, jak wiemy dzisiaj (18.05.2003), nie stało się. Wieczór ten wspominam bardzo ciepło. Pod sam koniec, gdy większość uczestników rozeszła się, została tylko kilkunastoosobowa grupa. Był tam między innymi prezes PTTK (chyba), z którym rozmawiałem o problemach, z jakimi borykają się władze TPN, np. o remoncie kolejki na Kasprowy, który miał zwiększyć wielokrotnie przepustowość, co spowodowałoby katastrofę ekologiczną na i tak zatłoczonym obszarze. Poza tym grałem na gitarze. Pozostała ekipa śpiewałą piosenki. Około północy poszliśmy spać. Ja na stole, a Darek i Krzysiek na ławkach. Nie wiem, czemu nie chcieli spać na stole, widocznie woleli wąskie ławki.

Dzień 2. - 14.10.2001 (niedziela)

Rano wstałem przed szóstą, żeby popatrzeć na wschód słońca. Przede mną wstał już jakiś inny turysta, który po zrobieniu paru zdjęć pakował się i ruszał na szlak w stronę Długiej Hali. Ja wróciłem do schroniska po statyw i aparat. Tatry widać było jak na dłoni. Jak się okazało, były nie tam, gdzie sobie wczoraj wyobrażałem. Drzewa nie zasłaniały ich wcale - były na wprost przed schroniskiem, nad wolną od drzew polaną. Dnia poprzedniego nie widziałem ich z powodu chmur. Po kilkunastu minutach dołączył do mnie Krzysiek. Do godziny siódmej ze shroniska wyszło około dziesięciu osób, między innymi pan Gąsienica - Byrcyn z małżonką. Wszyscy podziwialiśmy ten codzienny - niecodzienny cud, jakim jest narodzenie się nowego dnia. Koło wpół do ósmej przyszedł Darek. Niedługo potem zwinęliśmy się do jadalni, która z naszej sypialni stała się na powrót jadalnią. Zjedliśmy śniadanie, zwinęliśmy manatki, odebraliśmy legitymację Krzyśka i opuściliśmy schronisko.

Ostatni dzień lata

Pogoda była doskonała, jak dzień wcześniej. Szliśmy na południe. Na pierwszym etapie drogi nie spotkaliśmy prawie nikogo, nie licząc ekipy jeżdżącej w tę i we wtę gazikiem. To, jak przemieszczali się po drodze o koleinach głębokich na pół metra wprawiało nas w podziw dla silnego samochodu, bystrego kierowcy i mocno trzymających się pasażerów. Dopiero w połowie drogi napotkaliśmy większe grupy turystów. Trzeba przyznać, że druga połowa szlaku szła momentami całkiem ostro w dół, zupełnie nie tak, jak nasze wczorajsze podejście z Rabki. Współczuliśmy wspinającym się pod górę i cieszyliśmy się, że schodzimy. Przed południem dotarliśmy do Kowańca, gdzie wypiliśmy po piwie. Sprzedawczyni powiedziała, że nie możemy pić w sklepie, “bo ją zamkną”. Dlatego poszliśmy za sklep, koło śmietnika, i tam rozkoszowaliśmy się złocistym napojem. Nastrój był sielankowy.

Piwko pod sklepem

Z Kowańca do Nowego Targu droga była raczej mało ciekawa, szło się chodnikiem przy ulicy. Fajny był jedynie most w Nowym Targu. Z planu miasta ustawionego na rynku dowiedzieliśmy się z przykrością, że do stacji mamy jeszcze całkiem niezły kawał - znajduje się ona praktycznie poza miastem, i to z przeciwnej strony, niż my przyszliśmy. Cóż było robić? Przeszliśmy już tyle, przejdziemy jeszcze trochę. Do stacji dotarliśmy na parę minut przed odjazdem pociągu do Krakowa. W pociągu zjedliśmy ostatnie konserwy, a Krzysiek spał. Nie pamiętam, czy przesiadaliśmy się w Płaszowie. W każdym razie na Topolową dotarliśmy o czwartej po południu. Krzysiek z Darkiem posiedzieli około półtorej godziny i pojechali do D.G. pociągiem przed szóstą.

Widok sprzed schroniska jaki jest, każdy widzi

Zostaw komentarz