Mała Fatra - lipiec / sierpień 2000
Gdzie: Mała Fatra - część “luczańska” (nie do końca :-) ) , Słowacja
Kiedy: 31.07-3.08.2000.
Kto: Darek, Arti (ja), Słowacy, Polacy, niedźwiedź brunatny
Motto: Choćby piwo było z gówna nic mu w smaku nie dorówna!
Dzień 1. - 31.07.2000 (poniedziałek)
Właściwie to mieliśmy jechać już w sobotę, 29. lipca. Padało jednak mocno i daliśmy sobie spokój. Prognozy na poniedziałek były obiecujące, choć rano, gdy wyjeżdżaliśmy pociągiem z D.G. Ząbkowice do Katowic przeszła mżawka co nie nastrajało optymistycznie. Ale skoro już się wybraliśmy, to nie było sensu zawracać, jedna mżawka nas nie zniechęci, przecież “my ze szwagrem nie takie rzeczy robili”. W Katowicach kupiliśmy sobie bilety od razu do Žiliny. Wyskoczyliśmy po 30 PLN za jeden bilet, czyli dosyć dużo. Wsiedliśmy w “Olzę”, która bez problemów zawiozła nas do celu. Pierwszy raz jechałem przez Czeski Cieszyn i dolinę Olzy, dlatego podróż była dla mnie bardzo ciekawa. Dokładnie przyglądałem się mijanym miejscom wypatrując cech wspólnych Polski i Czech a także różnic.
W Žilinie przespacerowaliśmy się przez rynek. Darek kupił sobie mapy słowackich gór. Po zakupach włóczyliśmy się trochę po mieście w poszukiwaniu drogi na wschód. Błądząc wyszliśmy aż pod szpital. W końcu jednak połapaliśmy się i znaleźliśmy właściwą drogę. Na jednym ze skrzyżowań widziałem dwa rzadkie auta osobowe: Tatrę z lat siedemdziesiątych i Tatrę z lat pięćdziesiątych. W Polsce nigdy nie zdarzyło mi się widzieć takich wozów, a tu od razu dwa najbardziej kultowe modele.
Gdy oddaliliśmy się od centrum zeszliśmy do przydrożnego rowu aby się przebrać w krótkie spodenki. Co prawda niebo było przykryte chmurami i momentami nawet kapały pojedyncze krople, ale było stosunkowo ciepło. Niebawem doszliśmy do miejsca o nazwie Celulozka, gdzie pod mostem na drodze E50, którą szliśmy biegła droga do przysiółka Trnove, czyli miejsca, gdzie zaczynał się nasz zielony szlak. Zeszliśmy z nasypu drogi pod wiadukt. Niedaleko zrobiliśmy drobne zakupy w sklepie - ja kupiłem sobie między innymi zwinięty w “ślimaka” wędzony ser, bardzo dobry! Siedliśmy na przystanku po przeciwnej stronie sklepu i zjedliśmy drugie śniadanie. Potem ruszyliśmy drogą w stronę Trnovego.
Tymczasem wypogodziło się. Idąc drogą podziwialiśmy wzorowy porządek panujący na ulicy i podwórkach domów. Zupełnie inaczej niż w Polsce. Zielony szlak zaczynał się na pętli w Trnovym (a może Trnovych ?). Skręt w lewo i od razu konsternacja. Czy ta nieoznaczona błotnista drożyna w krzakach to aby napewno nasz szlak? Poszedłem do przodu na zwiady i niebawem znalazłem znaki. Wróciłem po Darka i zaczęliśmy iść dalej. Po niejakim czasie marszu przez łąki doszliśmy do słupa wysokiego napięcia stojącego nieco na wzgórzu. Rozpościerał się stąd wspaniały widok na kotlinę, w której leżało miasto Žilina. “W tak pięknych okolicznościach przyrody” nie mogłem się powstrzymać, by nie cyknąć fotki.
Stojąc obok słupa stwierdziliśmy, że zgubiliśmy szlak. Już wcześniej mieliśmy wątpliwości co do właściwego kierunku marszu, liczyliśmy jednak, że na słupie, jedynym w okolicy obiekcie wystającym ponad powierzchnię ziemi, odnajdziemy nasze znaki. Nic z tego. Do wyboru mieliśmy iść dalej lekko w górę ścieżką w kierunku lasu Svrčinnik lub ostro zejść w dół zbocza w poszukiwaniu szlaku, który według mapy powinien być gdzieś niżej. Wybraliśmy drogę w stronę lasu, lecz znaków nie było. Skręciliśmy tedy w dół i zaczęliśmy przedzierać się przez ugór pełen ostów i innych pięknych kolczastych roślin.
Szlaku i tak nie znaleźliśmy. Postanowiliśmy wtedy wrócić do lasu. Trawersując zbocze pełne ostów osiągnęliśmy w końcu granicę lasu, po wejściu między drzewa skręciliśmy w lewo i po ostrym podejściu wróciliśmy na ścieżkę, z której uprzednio zboczyliśmy. Poszliśmy nią w stronę według nas najodpowiedniejszą. Szło się spokojnie, w lesie było cicho i nie doskwierało słońce. Jakoż po chwili, przy wyjściu z lasku Svrčinnik napotkaliśmy zielony szlak, który rzeczywiście biegł niżej brzegiem lasu. Oczywiście naklęliśmy się dużo na słabe oznaczenia szlaków na Słowacji. U nas takie coś byłoby nie do pomyślenia!
Po kilkunastu minutach marszu wśród pól doszliśmy do strumienia. Przebyliśmy go po kładce. Dobrze, że wcześniej przejechał nią gość na motocyklu, bo była tak zakamuflowana w krzakach, że nie znaleźlibyśmy jej szybko. Strumień wypływał spod siatki ogrodzeniowej okalającej jakieś ujęcie wody czy coś takiego. Po drugiej stronie strumienia była szeroka droga wysypana żwirem. Wydawało się nam, że tędy właśnie prowadzi szlak. Okazało się, że nie. Szlak wiódł wąziutką ścieżynką, która biegła przy samym ogrodzeniu. Była bardzo stroma i wąska, co rusz musieliśmy odchylać gałęzie drzew tarasujące przejście. Po krótkim acz wyczerpującym podejściu wypełzliśmy na asfaltową drogę biegnącą na przełęcz Javorina. Tu też mieliśmy pewne problemy ze znalezieniem właściwego szlaku, ostatecznie wybraliśmy trafnie, co potwierdził napotkany turysta, którego zagadnęliśmy o drogę.
Szliśmy sobie spokojnie po tym asfalcie. Droga wiła się serpentynami. Co jakiś czas robiliśmy sobie odpoczynki, jedliśmy maliny obrastające przydrożne krzaki. Wiatr gnał po niebie pasma chmur. Bałem się, że w nocy będzie padać. Jednak im bliżej przełęczy, tym więcej było słońca. Na przełęcz Javorina dotarliśmy przed godziną szóstą po południu. Wyasfaltowana droga doprowadziła nas na samą przełęcz. Posiedzieliśmy trochę, cyknęliśmy fotkę z samowyzwalacza (Darek liczył, że nie zdążę i zostanę uwieczniony w biegu tyłem do aparatu - zdążyłem jednak dobiec) i punktualnie o szóstej wystartowaliśmy pod górę szlakiem czerwonym. Na początku było bardzo ostro, dlatego szliśmy wolniutko, krok za krokiem, “langsam aber sicher”. Po jakimś czasie szlak stał się łągodniejszy, byliśmy już wysoko. Drzew było mniej, w prześwitach między nimi widniały dalekie panoramy. Zatrzymaliśmy się na jagody.
Około siódmej osiągnęliśmy szczyt Upłazu. Nie zatrzymując się szliśmy dalej szukając dogodnego miejsca na nocleg. Na przełęczy pod Minčolem, w miejscu gdzie z czerwonym spotyka się szlak niebieski było wprost idealnie. Płaski teren i dwie dziury, w których można było rozbić namiot. No i bajerancka armata z czasów II. wojny światowej, ustawiona jako pomnik!
Ustawiliśmy plecaki w jednej z dziur i poszliśmy fotografować się na armacie. Potem rozbiliśmy namiot i przywlekliśmy z drugiej dziury drzewo na ognisko. Niestety wskutek wielodniowych opadów było całkowicie zawilgnięte i za cholerę nie chciało się zapalić. Dlatego poprzestaliśmy na herbacie ugotowanej na paliwkach turystycznych. Smakowała jakby była wytworem nowoczesnej myśli chemicznej. Zjedliśmy też coś.
Zbliżała się noc, robiło się coraz chłodniej. Siedzieliśmy w dziurze obok namiotu patrząc z niepokojem na pasmo chmur zbliżające się od zachodu. Oby tylko nie przyniosły deszczu!
Czułem się niesamowicie - byłem tak daleko od domu w miejscu wcześniej mi nieznanym, tak daleko od ludzi w dole, na łasce i niełasce przyrody: lasu, wiatru, deszczu; i w symbiozie z nimi. Ogarnęła mnie nostalgia za przemijającym czasem i nieuchwytną chwilą. Czułem, że żyję, że to właśnie miejsce i ten czas są jedyne i najważniejsze, bo tu i teraz jestem - na tej przełęczy daleko od świata. I że nigdy się to już nie powtórzy.
Przełęcze mają w sobie coś takiego, że łączą w sobie cechy szczytów i dolin. Można z nich popatrzeć z góry na dalekie wioski w dole, ale też na okoliczne wyniosłe szczyty. Jest się jednocześnie na górze i u dołu.
Około dziewiątej wieczorem przespacerowaliśmy się na pobliski szczyt Minčola. Posiedzieliśmy tam trochę, ja cyknąłem nocną panoramę Martina i okolic - niestety prześwietliłem. Skąd mogłem wiedzieć, że czas naświetlania 40 sekund późnym wieczorem to za długo? Teraz już wiem.
Wróciliśmy do namiotu i położyliśmy się spać. Bałem się trochę, że w nocy przyjdą jakieś zwierzęta i nas zjedzą. Cały czas wydawało mi się, że coś chodzi wokół namiotu, a to tylko wiatr poruszał gałęziami drzew. W końcu zasnąłem.
Dzień 2. - 1.08.2000 (wtorek)
Gdy przebudziłem się w nocy (koło trzeciej nad ranem) padał lekki deszcz, słychać było pojedyncze krople uderzające o poszycie namiotu. Wyjrzałem na zewnątrz. Przełęcz była spowita we mgle. Właśnie przechodziło pasmo gęstych chmur, które widzieliśmy wieczorem na zachodzie.
Rano świeciło słońce. Jedynie od czasu do czasu przechodziły pasma chmur. Leżąc w namiocie usłyszałem głosy. Wyjrzałem i zobaczyłem gości, którzy przyszli z dołu zbierać jagody. Swoją drogą nieźli byli - wspięli się na wysokość 1300 m n.p.m. o godzinie szóstej rano, ciekawe o której wstali? Wyszedłem przed namiot, żeby pokazać, że nie śpimy i kontrolujemy sytuację. Jagodziarze nie byli jednak agresywni. Usadowili się przy armacie i zaczęli jeść śniadanie. Wróciłem do namiotu, żeby jeszcze trochę poleżeć.
Przed godziną ósmą wstałem. Wziąłem aparat i wyszedłem dość wysoko ponad przełęcz, skąd zrobiłem zdjęcie naszego namiotu, armaty i okolicznego krajobrazu. Wróciwszy na dół ściągnąłem z namiotu tropik, który był cały mokry po przejściu chmur w nocy. Rozwiesiłem go na armacie, aby szybciej wyschnął. Darek po niedługim czasie wstał. Zjedliśmy śniadanie na armacie. Gdy tropik wysechł zwninęliśmy namiot po czym, mniej więcej w pół do dziesiątej, ruszyliśmy na szlak. Po wejściu na Minčol przebraliśmy się w krótkie spodenki. Było ciepło, choć wiał wiatr. Mniej więcej w połowie drogi na Wielką Lukę (na Zazrivej albo Długiej Luce) spotkaliśmy jakieś trzy osoby. Poza tym szlak pusty.
Wielka Luka jest łatwa do poznania z daleka ze względu na instalację nadajników umieszczoną na jej szczycie, z masztem antenowym na kształt tego jaki jest u nas na Skrzycznem. W rzeczywistości nadajniki są na sąsiedniej, niewiele zresztą niższej, Križavie. Budynek i plac z masztem otoczony jest wysokim chyba na dwa metry betonowym murem, wzdłuż którego biegnie szlak. Na sam szczyt Križavy doprowadzona jest wąska droga asfaltowa, podobnie jak na przełęcz Javorina. Słowacy nie czują chyba wielkiego respektu przed górami. Mają ich więcej niż my, więc się do nich przyzwyczaili i nie modlą się do nich tak jak Polacy do swoich Tatr, Bieszczadów czy Beskidów…
Križavę minęliśmy bez zatrzymania. Postój urządziliśmy sobie na odległej o kwardans drogi Wielkiej Luce. W czasie gdy tam siedzieliśmy przewinęło się kilkanaście osób, samych Słowaków. Po krótkim odpoczynku wystartowaliśmy na południe. Szlak czerwony prowadził wśród wysokiej kosodrzewiny. W pewnym momencie zaniepokoiło nas, że od dłuższej chwili nie widzimy znaków. Baliśmy się, że już idziemy w niedobrym kierunku. Wróciliśmy więc kawałek i odnaleźliśmy znaki. Okazało się, że szliśmy dobrze.
W okolicy szczytu o nazwie Vidlica, gdzie zaczyna się szlak żołty znaleźliśmy źródła zaznaczone na mapie. Ugasiliśmy pragnienie i nabraliśmy wody do pustych już butelek. Tymczasem z zachodu wiatr przygnał ciężkie, ołowiane chmury. Zrobiło się ponuro. Deszcz jednak nie padał. Wiatr przegnał chmury szybko.
Między Vidlicą a Veternem, nieco poniżej grzbietu pasło się stado krów. Pierwszy raz widziałem coś takiego w górach. Owce tak, ale krowy? Na polanie stał barak, w którym mieszkali pasterze, obok niego beczkowóz z rynnami dla pojenia zwierząt.
Na Veternem zrobiliśmy sobie postój na jedzenie. Wcześniej już wyszło słońce, a wiatr uspokoił się nieco.Gdy jedliśmy sobie konserwy żółtym szlakiem z Kuneradu nadszedł samotny turysta. Szybko okazało się, że to też Polak. Pogadaliśmy sobie. On z jakąś dużą ekipą oazową siedział na wakacjach w którejś z wiosek na dole. W góry wybrał się sam. Po kilku chwilach koleś poszedł w stronę Wielkiej Luki. My posiedzieliśmy jeszcze trochę, po czym poderwaliśmy dupy i wystartowaliśmy dalej. Ścieżka wiodła przez las. Pamiętam, że opowiadałem Darkowi między innymi o Wariacjach Goldbergowskich Bacha, i ogólnie o muzyce. Spokojnie doszliśmy do przełęczy Marikovej. Stał tam jakiś gość z wielkim psem. Zamieniliśmy z nim parę słów. Nie ociągając się ruszyliśmy pod górę. Było bardzo ciężko, szlak piął się stromo. Powietrze było duszne. Pot zalewał mi oczy. Plecak przyciskał mnie mocno do ziemi - dziś była moja kolej na niesienie namiotu. Przy okazji skaleczyłem się w dłoń. Na szczęście podejście było krótkie. Po wyjściu na bardziej płaskie miejsce usiedliśmy by ochłonąć. Obmyłem skaleczenie wodą. Gdy krew zakrzepła poszliśmy dalej.
Szlak był tu nader łagodny - krótkie podejścia poprzetykane były odcinkami poziomymi i lekko opadającymi. Wysokie drzewa chroniły przed słońcem i wiatrem, a że stały niezbyt gęsto nie czuliśmy się przytłoczeni - słońce przeświecało przez korony drzew. W poprzek szlaku leżały wiatrołomy. Sprawiało to wrażenie braku ludzkiej ingerencji w przyrodę w tym miejscu. Było trochę dziko. Nie mijaliśmy też żadnych turystów.
Zrobiłem Darkowi zdjęcie przy pokrytym hubami pniu złamanego drzewa. Na zdjęciu tym widać w tle pień leżący w poprzek ścieżki. Na pniu tym były huby o fantastycznych kolorach. Miałem je sfotografować, ale stwierdziłem, że na pewno znajdę ładniejsze i lepiej oświetlone. Niestety nie znalazłem…
Podejście pod Hnilicką Kiczorę było ostre. Na szczyt wyszliśmy zziajani. Była godzina piąta po południu. Położyliśmy się na ziemi i rozkoszowaliśmy się pokojem miejsca i wspaniałymi widokami. Przeleżeliśmy tak do siódmej. W międzyczasie na szczyt weszli od strony Przełęczy pod Hnilicką Kiczorą jacyś dwaj strasznie umorusani i zmęczeni kolesie. Posiedzieli parę minut i ruszyli dalej w stronę przełęczy Marikovej. Wyglądali jak prawdziwi partyzanci.
Na szczycie znajdowała się puszka z książką wpisów. Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim. Przeczytaliśmy książkę od deski do deski. Było w niej wiele wpisów polskich. W puszce był też ołówek i długopis z napisem IBM. Zabrałem go, a na jego miejsce włożyłem swój długopis, w którym wkład był prawie pełny. W IBM-ie niewiele już zostało tuszu. Pisałem nim po powrocie do Polski jakiś czas, aż do wyczerpania. Mam go w domu do tej chwili (przed chwilą sprawdzałem). Ciekawe, jakie były losy mojego długopisu?
Egzystencji oddawaliśmy się do godziny siódmej wieczorem, kiedy to na wierzchołek wypełzło troje Słowaków: najpierw jeden koleś, a potem panna z drugim kolesiem. Byli okropnie zmachani podejściem od strony przełęczy. Usadowili się blisko nas. Szybko nawiązaliśmy kontakt. Słowacy rozpalili ognisko. Proponowali nam wędzony boczek, ale podziękowaliśmy. Zjedliśmy na kolację swoje końserwy i zabraliśmy się za rozbijanie namiotu. Na samym wierzchołku było płasko, niestety aluminiowe śledzie słabo wbijają się w kamienie, dlatego musieliśmy szukać miejsca poza ścisłym wierzchołkiem. Wszędzie było pochyło. Próbowaliśmy różnych konfiguracji, aż w końcu ustawiliśmy namiot na względnie poziomym miejscu.
Po rozbiciu namiotu przysiedliśmy się do Słowaków i rozmawialiśmy z nimi o tym i owym. Oni byli z Popradu pod Tatrami, a studiowali razem ekonomię w Bratysławie. Mówili, że z Bratysławy do Popradu jest około 400 kilometrów - jak dla mnie, przyzwyczajonego do studiów w Krakowie odległym od D.G. o niecałe Koniec długiego dnia… 70 kilometrów, to bardzo daleko - pewnie nieczęsto bywają w domu. Rozmawialiśmy też o górach. Jeden z kolesi mówił, że Beskidy Wschodnie są dużo dziksze od Małej Fatry. Opowiadał nam o swojej wycieczce na Ukrainę. Ja w międzyczasie sfotografowałem zachód słońca nad morzem łagodnych, ciemnych szczytów.
Gdy zrobiło się ciemno poszliśmy spać. Ja z Darkiem w namiocie, a Słowacy w śpiworach na świeżym. Ponieważ nasz namiot stał wejściem w stronę lasu pytali się nas pół żartem, czy nie boimy się niedźwiedzia. Że w nocy wyjdzie taki z lasu i prosto do namiotu nam wlezie :-). Namiot nie stał poziomo i całą noc zjeżdżałem w stronę wyjścia, podciągałem się i spałem dalej.
Dzień 3. - 2.08.2000 (środa)
Gdy wstaliśmy rano Słowacy spali w najlepsze. Zjedliśmy spokojnie śniadanie obserwując wyróżniający się w oddali szczyt Klaka. Po śniadaniu zwinęliśmy namiot, który tej nocy nie zamókł, spakowaliśmy klamoty, po czym pożegnawszy się z przecierającymi dopiero oczy Słowakami zaczęliśmy schodzić w dół. Zejście było karkołomne. Nie dziwię się, że wszyscy, którzy wczoraj wychodzili na szczyt z tego szlaku byli okropnie zziajani. Lekko błotnista ścieżka nie biegła po bardzo stromym zboczu zakosami, lecz na krechę. Łapaliśmy się drzew, żeby nie pofrunąć, i tak od drzewa do drzewa zeszliśmy na przełęcz.
Na przełęczy nocowała była jakaś duża ekipa (powyżej 20 osób). Gdy zeszliśmy na dół akurat zwijali obozowisko. My nie zatrzymując się skręciliśmy w lewo na zielony szlak do Valczy. Na dole, w miejscu gdzie szlak przechodził przez strumień urządziliśmy sobie ablucje. Po umyciu się wypraliśmy majtki i skarpetki. Mokre ubrania umocowałem na znalezionym kijku.
Gdy startowaliśmy znad strumienia było około wpół do jedenastej. Zeszliśmy jeszcze trochę niżej szlakiem w lesie do miejsca, gdzie zaczynał się asfalt. Niby szło się wygodniej, jednak drzewa nie chroniły nas już swym cieniem od słońca, które dokładnie z przeciwka atakowało nasze twarze. Było naprawdę gorąco. Droga dłużyła się niesamowicie. Gdy spojrzeć na mapę widać, że z Hnilickiej Kiczory do Pribovców jest dalej niż na Klak. Co prawda idzie się po asfalcie, jednak sama świadomość odległości dobijała nas zdrowo.
Gdy mijaliśmy ujęcie wody pitnej o znamiennej nazwie “Smradlava voda” przejechała koło nas Favoritka prowadzona przez samotnego kierowcę. Obiecaliśmy sobie, że jeśli będzie wracała zatrzymamy ją na stopa. Po chwili marszu zeszliśmy w las by choć na chwilę schronić się przed wściekłym słońcem. Akurat wtedy, gdy sobie tak siedzieliśmy Favoritka minęła nas na całym gazie jadąc w dół, tak samo tylko z kierowcą. Szlag nas trafiał! Cóż było robić - zebraliśmy dupy w troki i pwlekliśmy się dalej. Niedługo później przeszliśmy obok grupy kilku domów. Przed płotem stał traktor z jednoosiową przyczepą, a na błotniku traktora czteropak piwa. Oczy nam się zaświeciły. Och, jakby tak móc się napić! Nie przeszliśmy stu metrów, gdy na traktor wsiadło dwóch gości i zaczęło jechać w naszym kierunku. Machnęliśmy. Goście się zatrzymali. Powiedzieli, że mogą podrzucić nas do Pribovców. Idealnie! Zapakowaliśmy się na przyczepę, ja oczywiście trzymając w dłoni kijek ze schnącymi skarpetkami i majtkami.
Pięknie się jechało. Nawet królewny w bajkach nie mają takich powozów. Nasi dobroczyńcy pili dobie spokojnie piwo, widać, że na Słowacji inne jest podejście do alkoholu - nie trzeba się od razu upijać, jak u nas. Chyba w Valczy zatrzymaliśmy się na chwilę - jeden z gości miał coś do załatwienia w którymś z domów. Po paru minutach postoju pojechaliśmy dalej. Jeden ze Słowaków pytał się gdzie spaliśmy. My na to, że na Hnilickiej Kiczorze. A on, że tam są niedźwiedzie i strach nocować. Trochę nas to zmartwiło, ale więcej ucieszyliśmy się, że nic się nam nie stało.
W czasie jazdy zatrzymywaliśmy się jeszcze dwukrotnie. Coś się “psuło” w traktorze i gasł. Podczas awarii jeden z gości szukał czegoś na asfalcie pod ciągnikiem, znajdował to, mocował i jechaliśmy dalej. Widocznie coś odpadało, może jakaś zawleczka…? W każdym razie zostaliśmy szczęśliwie dowiezieni do samych Pribovców. Do autobusu mieliśmy godzinę, a na stację kolejową nie chciało się nam iść. Wstąpiliśmy do sklepu spożywczego. Ja kupiłem sobie między innymi mleko (litr albo pół litra - nie pamiętam dokładnie), które zaraz wypiłem. Przed sklep podjechało policyjne renault 19, widać, że było zmęczone, niezadbane. Czuło się, że Słowacja jest biedniejsza od Polski. Ale z drugiej strony sympatyczniejsza, czystsza i ogólnie porządniejsza.
Poszliśmy na przystanek. Na przeciwko niego na słupie było gniazdo bocianów. Myślałem, żeby je sfotografować, ale dałem sobie spokój. Szkoda, bo fajne by było zdjęcie. Patyk ze skarpetkami umocowałem na jakimś słupku obok przystanku tak, aby schły sobie spokojnie. Przed godziną odjazdu autobusu zaczęli się zbierać ludzie. W końcu nadjechał autobus z napisem Martin. Wsiedliśmy do niego i już po kilkunastu minutach staliśmy przed dworcem w Martinie. Było przed drugą po południu. Sprawdziliśmy pociągi do Vrutek, po czym poszliśmy na rynek.
Rynek w Martinie jest wydłużony i wąski. Wokół niego stoją niskie kamieniczki i domki, ale też teatr miejski. W jego budynku znajduje się także księgarnia, gdzie Darek szukał map, ale nie pamiętam, czy coś kupił. Idąc wokół rynku natrafiliśmy na pizzerię, do której weszliśmy. Zamówiliśmy sobie po piwie i pizzy. Kelner szybko przyniósł dwa złote bażanty ze sporą pianą. Chwyciłem szklankę i zanurzywszy usta w puszystej pianie wypiłem od razu kilka łyków. To było najlepsze piwo w moim życiu! Miękkie, łagodnie chłodne, cudownie orzeźwiające - po prostu doskonałe! Nie mogłem się nadziwić jego smakowi. Piorunujące wrażenie było też pewnie efektem zmęczenia ponaddwudniową wędrówki w słońcu i wietrze, ale sam napój był boski.
Kelner przyniósł nam dwie pizze. Niestety małe - widocznie się nie dogadaliśmy. Zjedliśmy je, ale pozostał niedosyt. Po zapłaceniu rachunku poszwendaliśmy się po rynku, zajrzeliśmy do sklepu, gdzie kupiliśmy chleb i wodę mineralną. Potem skoczyliśmy na lodu gałkowe. Jak ja dawno nie jadłem takich lodów… Wziąłem sobie trzy gałki: pamiętam, że jedna z nich była cytrynowa. Potem wstąpiliśmy do jeszcze jednego sklepu, na północ od rynku, ale niedaleko od niego, gdzie kupiliśmy końserwy (do dziś gdy przejeżdżam autobusem obok jednego ze sklepów samoobsługowych w Krakowie cały czas przypomina mi się tamten sklep, chyba ze względu na podobną architekturę). Mając juz wszystko, co nam było potrzebne do szczęścia w górach, skoczyliśmy na piwko do jednej z knajp przy rynku. Mieściła się ona w podziemiu, dzięki czemu było tam chłodno i przyjemnie. Wypiliśmy po kilka Martinerów - jest to piwo warzone w browarze w Martinie i jeszcze dwóch innych browarach stowarzyszonych - i jedliśmy orzeszki ziemne.
Jako że dochodziła już godzina odjazdu naszego pociągu poleźliśmy na stację kolejową. Na stacji zahaczył nas jakiś bezdomny o jałmużnę, dałem mu 10 koron. Siedzieliśmy sobie na peronie przy budynku stacyjnym, słońce świeciło nam prosto w twarze. Tymczasem zapowiedziano, że nasz pociag ma spóźnienie. Trochę się tym przejeliśmy, ale tylko trochę - za bardzo byliśmy wyluzowani, żeby przejąć się bardzo. Opóźnienie wzrastało, Darek drzemał siedząc na ławce, a ja obserwowałem manewry na stacji. Manewrowi doczepiali do lokomotywki po kilka wagonów i puszczali je na odrzut. Jeden z manewrowych stał zwykle na pomoście wagonu i sterował hamulcami. Wszystko działo się błyskawicznie. Lokomotywa raz po raz ciągnęła grupę wagonów by już za chwilę pchać ją i po ostrym hamowaniu puścić z odrzutu. Manewrowi uwijali się po stacji zmieniając zwrotnice, łącząc i rozczepiając wagony. Sprawiało to wrażenie baletu o starannie przemyślanej dramaturgii i choreografii. Zbierający się na stacji podróżni przyglądali się temu widowisku z zainteresowaniem. Na koniec “przedstawienia” manewrowi “w ramach bisu” wykonali przegrupowanie wagonów pocztowych, które stały na bocznicy pod budynkiem stacji. Wyglądało to jakby robili to jedynie dla popisu i przyjemności swojej i zgromadzonych na peronie widzów, których zainteresowania i podziwu byli jak najbardziej świadomi. Manewry przebiegały z niezwykłą lekkością, wagony śmigały po torach, lokomotywka krążyła wokół nich jak pies zagarniający owce do zagrody. Po chwili zielone wagony pocztowe stały już na tym samym torze, ale w innej kolejności.
Oprócz interesujących manewrów zaobserwowałem na bocznym torze lokomotywę uderzająco podobną do tej, jaką miałem w swojej kolejce elektrycznej. Miała identyczne malowanie i okrągłe jak w statku okna po bokach przedziału maszynowego. Strasznie mi się podobała. Później dopiero uświadomiłem sobie, ze w Polsce też takie lokomotywy jeżdżą, jako seria EP05, z tym że w innym, pomarańczowym, malowaniu (w chwili gdy to piszę (18.III.2002), na chodzie są już tylko EP05-16 i EP05-23, pierwsza z nich zdaje się z Vmax obniżoną do 120km/h, druga niedawno wygrzebana z odstawki w krzakach lokomotywowni Olszynka Grochowska). Poza tym okna po bokach mają prostokątne i pewnie różnią się też wieloma innymi szczegółami, o których mi nie wiadomo.
W międzyczasie przejechało parę pociągów, niestety w przeciwną stronę. Opóźnienie naszego vlaku zwiększyło się do półtorej godziny. W końcu jednak doczekaliśmy się. Pociąg składał się z dieslowskiego wagonu motorowego z doczepionym wagonem, chyba bezprzedziałowym (znaczy dwa duże przedziały na cały wagon, na Słowacji takie jeżdżą). Wsiedliśmy do wagonu motorowego i po dwu przystankach byliśmy już we Vrutkach. Dochodziła ósma, ściemniało się powoli.
Ze stacji wyszliśmy przejściem podziemnym na stronę północną. Poszliśmy ulicą wzdłuż torów by po niedługim czasie osiągnąć budynek “wagonowni” - jak dowiedziałem się niedawno jest to zakład naprawy taboru kolejowego we Vrutkach. Tam skręciliśmy w lewo, a nie mogąc znaleźć mostu na Wagu zapytaliśmy miejscowych. Powiedzieli nam, że idzie się drogą dalej i tam jest most. Tak też zrobiliśmy. Droga wiodła przy samym murze “wagonowni”, z drugiej strony była skarpa i koryto rzeki. Po jakimś kilometrze osiągnęliśmy wąziutki most stalowy dla pieszych. Przeszliśmy na drugą stronę. Byliśmy w Turčianskich Klačanach. Nie szukając początku szlaku zielonego przeszliśmy przez wioskę na skiesa. Przy karczmie w centrum wioski, przed którą siedział w wieczornym cieple gwarny tłumek ludzi napotkaliśmy szlak i skręciliśmy w lewo. Po chwili byliśmy już powyżej wioski. Zaczęliśmy szukać miejsca odpowiedniego na nocleg. Przysiedliśmy w jednym miejscu obok kępy drzew. Rozpościerał się z tego miejsca wspaniały widok na kotlinę turčiańską. W świetle gasnącego już dnia widać było auta na drodze oraz pociągi, które raz po raz przemykały magistralą.
Było koło dziewiątej wieczór. Poniżej miejsca, w którym siedzieliśmy pojawił się jakiś gość. W pewnym momencie podszedł do nas na odległość mniejszą niż pięćdziesiąt metrów. Jestem pewien, że nas widział, ominął nas i poszedł dalej łąkami. Co chwilę przystawał i podnosił ręce do oczu, prawdopodobnie miał lornetkę, może nawet noktowizor. Zastanawialiśmy się czy to kłusownik, czy może leśniczy? Tak czy siak nie czuliśmy się bezpieczni, przeszliśmy na drugą stronę zagajnika i znalazłszy na łące wykoszone miejsce położyliśmy się tam, osłonięci wokoło nieskoszoną trawą.
Darek niemalże od razu ułożył się do spania. Ja rozłożyłem jedynie karimatę, wyciągnąłem nóż (na wszelki wypadek) i nasłuchiwałem. Kątem oka zauważyłem, że coś się błyska. Nie było słychać grzmotów, więc z początku myślałem, że to mi się w oczach mieni od zmęczenia.
Z lasu słychać było głosy różnych ptaków. Jeden głos się wyróżniał. To “kłusownik” chodził po lesie i nawoływał zwierzęta. Słychać go było z tyłu za nami, szedł ze wschodu na zachód. Po pewnym czasie obserwacji błysków upewniłem się, że z zachodu idzie burza. Była jeszcze ze trzydzieści kilometrów od nas, ale coraz wyraźniej widać było błyskawice.
Żeby dodać sobie animuszu zacząłem wypatrywać spadających gwiazd. Gdy jakąś widziałem, wypowiadałem w myślach życzenie. Pamiętam, że były one takie: żeby “kłusownik” nas nie zaatakował, żeby nie pogryzł nas niedźwiedź, żeby nie walnął w nas piorun, żeby nie zmoczył nas deszcz, i ogólnie żebyśmy przeżyli do rana. Jeszcze nie wiedziałem, że wszystkie się spełnią…
Darek już praktycznie spał, gdy usłyszałem za sobą kroki. Były bardzo blisko, tak z pięć metrów za moją głową, były szybkie i pewne. Przemknęło mi przez myśl, że to “kłusownik” do nas idzie. Szybko wstałem i odwróciłem się. Trzy metry przede mną, po drugiej stronie mojej karimaty był niedźwiedź. Przestraszyłem się nie na żarty. On przestraszył się także, bo zerwał się w lewo, przebiegł prawie nad głową Darka i zwiał.
*- Darek, wstawaj!!! Niedźwiedź!!! Spieprzamy stąd!
- Gdzie niedźwiedź?* - Darek nie kumał grozy sytuacji.
- Uciekł! Ale może zaraz wrócić. Zwijamy manele!
Zarzuciłem plecak na plecy, karimatę wziąłem pod pachę. Podniosłem też nóż, który leżał obok karimaty, a którego w krytycznym momencie zapomniałem podnieść. Darek pakował się chyba z pięć minut. Zanim wylazł ze śpiwora i zwinął wszystkie klamoty minęła wieczność. Bałem się, że niedźwiedź zaraz wróci.
Zeszliśmy na dół do wsi. Była 22:30. Knajpa, w której poprzednio bawił się całkiem spory tłumek ludzi, była zamknięta, na uliczkach panowała cisza. Przeszliśmy przez całą wieś i doszliśmy do boiska niedaleko od brzegu rzeki. Chcieliśmy zamelinować się w budkach, w których podczas meczu siedzą piłkarze. Zbliżając się do budki z napisem “gospodarze” zauważyliśmy, że ktoś tam siedzi. Tak jakby chłopak z dziewczyną na kolanach. Zrobiliśmy w tył zwrot i po chwili siedzieliśmy na moście na Wagu. Cyknęliśmy sobie po fotce. Na moście nie dało się jednak nocować, jako że co chwilę ktoś tamtędy przechodził lub przejeżdżał na rowerze albo motocyklu. Po kilku chwilach zwinęliśmy się stamtąd, jako że burza była coraz bliżej, a stalowy most mógłby ściągnąć pioruny. Na domiar złego obok szła linia wysokiego napięcia.
Było po jedenastej. Wracaliśmy do Vrutek wzdłuż muru “wagonowni”. W pewnym miejscu wskoczyliśmy w krzaki i zeszedłszy poniżej drogi usadowiliśmy się w miejscu niedaleko brzegu. Było tam spokojnie, z drogi nie było nas widać. Słychać było tylko koparkę pracującą nieopodal na rzece i podjeżdżające pod nią raz po raz wywrotki. Darek jak zwykle od razu usnął. Ja nasłuchiwałem. Po chwili coś zaczęło łazić kilkanaście metrów od nas. Skierowałem w tamtą stronę latarkę. Kroki ucichły. Obudziłem Darka i namówiłem go, żeby wracać do miasta, bo tutaj to cały czas coś łazi.
Wróciliśmy na drogę. Po kilkunastu minutach doszliśmy do biurowca wagonowni. Przed budynkiem była wiata przystanku autobusowego. Zatrzymaliśmy się tam i rozłożyliśmy żarło. Była pierwsza w nocy. Zjedliśmy kolację i oddaliśmy się egzystencji. Darek jak zwykle zasnął od razu. Położył się na plecaku, który leżał na ziemi obok ławki. Ja rozłożyłem się na ławce. Pod głowę podłożyłem sobie plastikową butelkę po wodzie mineralnej. Gdy już czułem, że coś mi się śni, wstawałem i łaziłem trochę wokoło, żeby się rozbudzić.
O drugiej w nocy zaczął padać deszcz. Wysoko w górach biły pioruny. Myśleliśmy o trójce Słowaków, którzy tej nocy mieli spać gdzieś w okolicach armaty. Nam tymczasem nic się nie działo. Pod wiatą było sucho. Przed wagonownię zajechała ciężarówka z mlekiem, wyładowała towar i pojechała. Trochę dygałem się strózów w budynku, żeby nie zadzwonili na policję, ale nic takiego się nie stało. Jak by nie patrzeć, zachowywaliśmy się w porządku, choć wyglądaliśmy nieco podejrzanie. Podczas całego naszego pobytu na przystanku magistralą kolejową przelatywały pociągi. Pośpieszne i towarowe, co kilka minut.
O trzeciej nad ranem deszcz osłabł. Zwinęliśmy się na stację. Tam mieliśmy długo dylemat: wracać w góry czy do domu? Potem wpadł mi do głowy trzeci wariant: pojechać do Popradu i wjechać na Łomnicę kolejką. W końcu jednak postanowiliśmy wrócić. Ta pełna wrażeń noc spowodowała, że odechciało się mi czegokolwiek. Rano wsiedliśmy w pociąg do Cadcy.
Zostaw komentarz