La Tourette
Niniejszy tekst dedykuję tym, którzy popchnęli mnie do spełnienia mojego marzenia by odwiedzić klasztor La Tourette oraz towarzyszyli mi w podróży.
Droga do La Tourette
O La Tourette dowiedziałem się oglądając film na jakimś kanale podróżniczym. Od razu pomyślałem, że chcę odwiedzić to miejsce. Nigdy nie było po temu okazji, bo trochę za daleko by jechać na weekend, a na wakacje w tamte rejony też raczej nie jeździmy. Dopiero gdy wciągnąłem La Tourette na krótką listę rzeczy, które chcę zobaczyć zanim umrę postarałem się by tam pojechać.
W czerwcu 2018 wpadłem na pomysł, by kupić sobie bilet Interrail i pojechać tam pociągiem. Plan był prosty - dwa dni kalendarzowe na dotarcie do l’Arbresle, dwie noce w La Tourette, następnie przejazd do Paryża (może TGV?), kilka nocy w Paryżu, powrót też przez dwa dni z opcjonalnym odwiedzeniem kuzyna pod Monachium. Chciałem jechać w sierpniu, lecz okazało się, że klasztor jest wtedy zamknięty dla gości. Pomysł znów został odłożony ad calendas graecas, ale pewien ciąg niespodziewanych zdarzeń doprowadził do jego realizacji.
Otóż we wrześniu będąc na spływie kajakowym z czymś w rodzaju premedytacji utopiłem swój aparat fotograficzny w rzece. Zacząłem się rozglądać za nowym, podczas gdy stary się suszył. Choć spisałem go na straty, to po dwóch tygodniach włączyłem go jednak dla sprawdzenia i, o dziwo, ożył! W ten sposób, nie musząc wydawać kasy na nowy stałem się wirtualnie bogatszy o te parę tysięcy. I co z tym teraz zrobić? Ktoś podpowiedział mi: to może pojedź w podróż. Hmmm, ale dokąd? Nie potrzebowałem długo się zastanawiać. Z mojej krótkiej listy na jesień pasowało tylko La Tourette. Przygotowania do wyjazdu ruszyły z kopyta.
Nie wdając się w szczegóły co do wariantów planu branych w międzyczasie pod uwagę powiem tylko, że ostatecznie 16. listopada 2018. po południu wysiedliśmy z bratem na stacji w l’Arbresle. Już w przejściu podziemnym znaleźliśmy znaki kierujące do Couvent de la Tourette, wcześniej jednak poszliśmy w przeciwną stronę, do miasteczka. Większość domów oraz kościółek w l’Arbresle zbudowana jest z ciemnożółtego kamienia. Nie jest to wybitnie ciekawa miejscowość sama w sobie, ale ma swój urok.
Zjedliśmy obiad i zrobiliśmy drobne zakupy, po czym wróciliśmy na stację a stamtąd skierowaliśmy swe kroki w stronę klasztoru. Droga wiodła pod górę, klasztor leży 140 m wyżej niż l’Arbresle. Drogowskazy na każdym rozwidleniu upewniały nas, że idziemy właściwą drogą. Dość szybko doszliśmy do Eveux, w którego granicach znajduje się klasztor. Niedaleko za centrum Eveux skręciliśmy w prawo przy kapliczce. Skończyła się zwarta zabudowa, zaczęły pola a na nich pasły się krowy.
W pewnym momencie przekroczyliśmy mur majątku La Tourette, na którego terenie stoi klasztor. W miejscu tym, gdzie kiedyś zapewne była brama wjazdowa stały przy drodze dwa nieduże domki, które wyglądały, jakby pełniły kiedyś funkcję mieszkania odźwiernego. Szliśmy dalej malowniczymi serpentynami ponad niedużym stawem. Po prawej minęliśmy pałac (Domaine de la Tourette), drogę okalały przeogromne drzewa. Nic nie zapowiadało, że jesteśmy już blisko klasztoru. Z drogi nie widać go w ogóle. Dopiero w ostatniej chwili ukazała się naszym oczom bryła klasztornego kościoła i fasada części mieszkalnej.
Oswojenie przestrzeni - cela
W recepcji zostaliśmy bardzo serdecznie przyjęci. Dostaliśmy mapkę i instruktaż jak dostać się do głównych miejsc w klasztorze oraz do naszych cel. Odebraliśmy klucze i kod do wejścia głównego. Po chwili byliśmy w środku.
Pierwsze wrażenie było zupełnie odmienne od moich wyobrażeń. Wydawało mi się, że surowy beton będzie chłodny i odstręczający, przestrzeń wewnątrz nieludzka, a budynek będzie sprawiał wrażenie niedokończonego. Nic z tego się nie sprawdziło. Beton był różnorodny, do tego kolorowe wstawki nadawały całości życia. Ale po kolei.
Cela była bardzo prosto ale przemyślnie urządzona. Przy wejściu umywalka, potem szafa oddzielająca część z umywalką od łóżka. Na tylnej stronie szafy wnęka pełniąca funkcję szafki nocnej - sprawdzała się doskonale, tam ładowałem telefon i zegarek. Pod oknem prosty stół i krzesło. Dalej balkon.
Cela była oświetlona trzema lampami, z których żadna nie wisiała na suficie. Najmocniejsza była nad umywalką, druga, “nocna” we wnęce szafy ponad łóżkiem, trzecia na stoliku. Tworzyło to bardzo ciepły nastrój i korespondowało z koncepcją podziału małej celi na trzy strefy. Światło nad stołem przypomniało mi słowa Krappa z “Ostatniej taśmy” Becketta.
Dużym ulepszeniem jest nowe światło nad moim stolikiem. Z tą całą ciemnością wokół mnie czuję się mniej samotny, w pewnym sensie. Lubię wstać i pochodzić w niej, a potem wrócić do siebie.
Bohater wypowiedział te słowa w wieku lat 39, a gdy widzimy go 30 lat później jego stolik wciąż oświetla pojedyncza lampa, wokół której rozpościera się nieprzenikniona ciemność. Tak dobrze się z tym czuł, że przez lata całe nic już nie zmieniał. Pomyślmy o mnichach, dla których cela stawała się domem na wiele lat, jeśli nie na całe życie.
Położyłem się na łóżku i kontemplowałem ściany. Prawie w całości były pokryte grubym “barankiem”, poza fragmentem ściany naprzeciwko krzesła, który był głodko otynkowany. Wypukłości uwydatnione światłem padającym z dołu i z boku przydawały celi przytulności. Aż się chciało przytulić do tej ściany, jakby była miękka. Ja miałem spędzić w celi dwie noce, ale ktoś, kto spędzi w niej lata na pewno zapamięta każdą nieregularność faktury ścian i sufitu.
Miejsce, gdzie linia podziału między częścią gładką i porowatą łączyła się z sufitem skojarzyło mi się z piramidką stojącą wewnątrz dziedzińca klasztoru.
Aby zmienić perspektywę przeniosłem się z łóżka na podłogę. Pokryta ona była zielonym linoleum, bardzo przyjemnym w dotyku. Czułem się jak u siebie.
Kolacja
Budynek jest posadowiony na dość stromym zboczu. Wchodzi się do niego przez poziom trzeci, na którym są skupione pomieszczenia służące życiu duchowemu. Cele są na poziomach czwartym i piątym. Kolacja była serwowana w refektarzu na poziomie drugim. W drodze do refektarza szliśmy korytarzami, w których jedynym oświetleniem były lampy wskazujące wyjście ewakuacyjne. Podejrzewam że ta ciemność została zaprojektowana celowo. Le Corbusier odwiedził Opactwo Le Thoronet, może chciał oddać w swoim projekcie klimat średniowiecznego klasztoru?
La Tourette to nie zwyczajny hotel. Kolacja serwowana jest przy ośmioosobowych stolikach, co wymusza rozmowę i kontakt z innymi gośćmi. Przy naszym stoliku było jeszcze małżeństwo z Japonii w podróży poślubnej, dwie przyjaciółki, Niemka Susanne i Szwajcarka Leonie oraz profesor wzornictwa przemysłowego z Akademii Sztuk Pięknych w Stuttgarcie. W tak różnorodnym towarzystwie można rozmawiać o wszystkim, ale pierwsze pytanie, jakie dostaje się od spotkanych ludzi to:
– Czy jesteś architektem?
– Nie, jestem informatykiem.
– W takim razie co cię tu przywiodło?
Nie ma się co dziwić tym pytaniom, La Tourette to mekka studentów architektury, a jej magnetyzm przyciąga też wszystkich ciekawych czegoś niezwykłego. Ja opowiedziałem współbiesiadnikom moją drogę do La Tourette, pierwsze wrażenia i plany na dzień jutrzejszy.
W stronę ciemności - kaplica po raz pierwszy
Gdy wracaliśmy z kolacji uwagę moją przykuł korytarz prowadzący do klasztornego kościoła. Miał on formę łagodnie opadającej rampy, nieoświetlonej żadnym światłem. Znajdujących się na końcu drzwi do kaplicy można było się tylko domyślać. Powoli zszedłem do jego końca i wstąpiłem w prawie absolutny mrok kościoła.
Noc była pochmurna i pojedyncze snopy światła wpadające z zewnątrz przez nieliczne świetliki nie były w stanie wydobyć żadnych szczegółów wnętrza. Bardziej czułem niż widziałem gdzie jestem. Przypominało to zabawę w chowanego po ciemku albo podchody po piwnicach bloków.
Włączyłem latarkę w telefonie i moim oczom ukazały się pierwsze kształty najbliższych mi obiektów. Z ciemności wyłonił się ołtarz, ławki, schody. Jeszcze nie orientowałem się w wielkości kościoła i jego relacjach przestrzennych. Powoli rozglądałem się wokół i odkryłem, że znajduję się w prawie idealnie prostopadłościennym sarkofagu. Znałem to miejsce ze zdjęć, i wydawało mi się, że wiedziałem, czego się spodziewać, teraz jednak stałem sam wobec tej przestrzeni w zadumieniu, w ciszy i ciemności.
W pewnym momencie noga ześliznęła mi się ze schodów. Uderzenie podeszwy o posadzkę wzbudziło echo, które trwało chyba z 10 sekund. Zacząłem pstrykać, klaskać, tupać. Za każdym razem dźwięk niósł się długo i wybrzmiewał klarownie.
Po chwili z korytarza zaczęły dobiegać regularne perkusyjne stuki. Brzmiało to jak “Poemat symfoniczny” Ligetiego - regularne serie uderzeń, przy czym każda w swoim rytmie. Wyszedłem z kaplicy zaciekawiony, czyżby mnisi robili sobie wieczorem perkusyjną jam session? Nie, to budynek grał! Dźwięki dobiegały z różnych stron, nim jedna z serii zdążyła wygasnąć zaczynała się już inna w innym tempie, o innej barwie i dobiegająca z innego miejsca. Czułem się jak we wnętrzu rzeźby dźwiękowej, którą widziałem w Centrum Pompidou. A przyczyna tego koncertu była bardzo prozaiczna. Właśnie włączono ogrzewanie, rury z wodą zaczęły się nagrzewać, rozszerzać i stukać.
Wróciłem z drugim aparatem i zrobiłem kilka lepiej doświetlonych zdjęć.
W kaplicy spędziłem w sumie godzinę. Po czasie spędzonym w ciemności słabe światło korytarza jaśniało niczym słońce.
W świetle dnia - refektarz i nie tylko
W sobotę rano zobaczyłem po raz pierwszy widok z okna mojej celi. Recepcjonistka zapewniała, że będziemy mieć przepiękny widok. I miała rację. Co prawda mnisi mieli pewnie jeszcze ładniejszy na dolinę Eveux, jednak nasz widok miał jedną przewagę. Nie było widać żadnych oznak cywilizacji. Tylko łąka, drzewa i niebo, a ściślej w trakcie naszego pobytu chmury.
W drodze na śniadanie wykonałem kilka zdjęć dziedzińca klasztornego, a raczej patio wewnątrz obwodu budynku. Korytarze klasztorne w świetle dziennym też nabrały zupełnie innego wyrazu. Czy lepszego? Nie wiem. Na pewno innego. I pewnie inaczej wyglądałyby w dzień słoneczny.
Refektarz ożywiały czerwień zasłon i zieleń wstawek w “mondrianowskich” oknach. Ultraproste sztućce korespondowały z prostotą posiłku. Uwagę mą przykuła instrukcja obsługi gilotyny do chleba, aby kroić go “łatwo i bez hałasu”. Bez hałasu - jesteśmy przecież w klasztorze…
Na zewnątrz było pochmurnie i mglisto, mimo tego zaledwie obietnica rozległego widoku na dolinę robiła i tak wrażenie.
Kaplica po raz drugi
Po śniadaniu poszliśmy z bratem do kaplicy. On obejrzał ją pobieżnie i wrócił do celi czytać. Ja zostałem by dokładnie zapoznać się z tym, czego nie widziałem wieczorem. A było tego wiele. Przede wszystkim kolor. Kolor światła, które wpadało przez wąskie otwory po bokach nawy. Po każdej ze stron były cztery świetliki: zielony, żółty, czerwony i biały. Co ciekawe, efekt ten nie był wywołany przez zastosowanie kolorowej szyby. Szyby były przeźroczyste, jedynie ściany świetlików odpowiednio pomalowane, przez co odbijające się światło nabierało koloru.
Wnętrze różniło się od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w naszych kościołach. Wejście z boku. Ołtarz praktycznie na środku, ławki zwrócone ku głównej osi nawy, bokiem do ołtarza. Organy tam gdzie zwykle, naprzeciw ołtarza, za to konfesjonał centralnie za ołtarzem, dokładnie naprzeciw organów. Obok ołtarza tylko jeden prosty krzyż, na ścianie na małej półce figura Matki Boskiej wystrugana z drewna, jakby stała w przydrożnej kapliczce czy ubogim wiejskim kościółku. Doskonała prostota, bez zbędnej ostentacji, mimo wszechobecnego przerafinowania obecnego w najmniejszym detalu.
Nieduże organy znajdowały się w kwadratowej wnęce wychodzącej poza obręb głównego prostopadłościanu. Nie wiem, czy zostało to podyktowane względami akustycznymi czy było “zaledwie” pomysłem architekta. Biorąc pod uwagę długie echo w pustym betonowym prostopadłościanie ich moc akustyczna zapewne wystarczała by wypełnić nawę dźwiękiem. Stanowisko organisty było na poziomie podłogi. Ozdobione było gwiazdą i czymś, co przypominało mi księżyc.
W opozycji do betonu było drewno ławek. Profesor designu, który też na chwilę pojawił się w kaplicy zwrócił uwagę, że podłokietniki są na zmianę wypukłe i wklęsłe. I że ma to związek z tym, że i tak opieramy się zwykle na jednym. No dobrze, ale ja chciałbym się opierać na wklęsłym, bo daje równowagę stabilną, w odróżnieniu od równowagi chwiejnej na wypukłym. Czy to sugestia, że mnisi (ogólnie wierni) powinni siedzieć co drugie miejsce? By msza była przeżyciem indywidualnym, nie zbiorowym? W zindywidualizowanym świecie może to mieć sens, ale wątpię czy jest konieczne stosowanie tego typu wybiegów do sterowania zachowaniami ludzkimi.
Na przeciwległym końcu znajdował się konfesjonał. Parawanowa ściana oddzielająca go od nawy pomalowana była na wymowny czerwony kolor. Niektórzy mówią, że to kolor ognia piekielnego. Mnie się kojarzy prościej - z grzechem, tak jak czerwone zasłony w celach, po których zasłonięciu w dzień można się było poczuć jak w burdelu. Ale wracając do konfesjonału - obie strony oddzielała kratka ze szkła czy plexi z nawierconymi nieregularnie otworami. Siedziska wewnątrz były bardzo spartańskie, wąskie i twarde. Nie wiem czy było to celowe, ale ani grzesznikowi ani spowiednikowi na pewno nie zależało na długim tam przebywaniu. A poza tym echo niosło się tam jak w całym kościele, więc grzechy były od razu znane wszystkim. Dobra motywacja, żeby nie grzeszyć, a jeśli się już coś przeskrobie, to żeby zachować to in pectore…
Po lewej stronie ołtarza znajdowała się kaplica boczna pozostająca w jawnym kontraście do dostojnie ciemnej i bezwzględnie prostokątnej nawy głównej. Kontrast ten wyrażał się w trzech rzeczach: dużo więcej światła, dużo więcej koloru i nieregularne kształty w miejsce kątów prostych. Tu właśnie znajdowało się wieczne światełko i jedyna w całym kościele figurka Chrystusa na krzyżu. Za kaplicą była krypta, a w niej groby co znaczniejszych mnichów. Do krypty dało się zajrzeć przez mur kaplicy bocznej, wejście jednak było gdzieś poniżej.
Wychodząc z kaplicy zatrzymałem się jeszcze przy drzwiach wyjściowych. Były one bardzo wąskie, jak wszystkie drzwi w całym klasztorze. Te były wykonane z blachy, wyglądały jak drzwi na statku lub do bunkra przeciwatomowego. Albo do skarbca. Mimo masywnego wyglądu otwierały się lekko i zamykały cicho. W razie potrzeby cała metalowa ściana, w której są osadzone małe drzwi przekręca się o 90 stopni wokół osi zamontowanej na jej środku, co daje swobodny dostęp do wnętrza dla dużej ilości ludzi. Tego nie widziałem na własne oczy, jedynie na zdjęciach.
Korytarze
Poszczególne poziomy budynku różniły się układem okien. W refektarzu i ciągach komunikacyjnych okna ciągnące się od podłogi do sufitu przedzielone były wąskimi kolumnami betonu rozmieszczonymi w odstępach tworzących zgęszczenia i przerzedzenia.
U podnóża schodów na najniższym poziomie znajdowały się zagadkowe zielone drzwi, obok których były wieszaki na habity. Zaciekawieni otworzyliśmy je. A tam… po prostu wyjście na zewnątrz i ławeczki pod daszkiem. Czyżby tutaj chodziło się na papieroska? A piętro wyżej taki smaczek: trzy stoliki, każdy w innym acz znajomym kolorze.
Natrafiliśmy też na pełno technicznych rysunków projektowych La Tourette i szczegółowy model z tektury.
Na poziomie trzecim okna zbudowane były ze stosunkowo dużych modułów rozmieszczonych w trzech pasach. Niektóre z kwater zaślepione były betonowymi wstawkami.
Schody wykonane były z bardzo gładkiego betonu a krawędzie stopni zaokrąglone. Miło było nawet na nich usiąść.
Ściany korytarzy biegnących wzdłuż cel były pokryte takim samym barankiem jak wewnątrz cel. Takie samo zielone linoleum pokrywało podłogę. Optymizmu przydawały żółte futryny drzwi. Oprócz tego jeszcze kolor niebieski pojawiał się tu często - tak były pomalowane wszystkie rury z zimną wodą oraz odpływowe. Tylko do tego celu w klasztorze używany był kolor niebieski (tak naprawdę jeszcze ściany jednego regału były niebieskie).
Na poziomach mieszkalnych okna na korytarzach były ułożone w wąski pasek umieszczony mniej więcej na wysokości oczu. Niektóre z nich były uchylne, z czego korzystałem fotografując obiekty znajdujące się w patio wewnątrz budynku.
Co ciekawe, zwykłe kwadratowe okna na końcach korytarza przysłonięte były skośnymi betonowymi blendami, przez co każdy korytarz wyglądał tak samo niezależnie od tego co było za oknem. Zakładam, że przesłony zaprojektowano po to, aby otaczający krajobraz nie zaburzał założonej koncepcji wizualnej wnętrza. Nawet jeśli las za oknem spłonie to wnętrze pozostanie niezmienne, nie ma tu przypadkowości, jest stałość w długim czasie - za 200 lat korytarz będzie wyglądał identycznie. Widok na świat zewnętrzny jest dozowany i dozwolony w ściśle określonych miejscach.
Cela - przyjrzyjmy się detalom
Po powrocie do celi zwiedziłem balkon. Ale zanim nań wyszedłem musiałem go otworzyć. Zacznijmy więc od klamki. Klamka w drzwiach na balkon była ekstremalnie prosta. Obracała się całkowicie wokół własnej osi, a jej drugi koniec stanowił po prostu bolec zamka.
Drzwi były wąskie, jak wszystkie drzwi w całym klasztorze, nie mierzyłem ich, ale miały pewnie nie więcej niż 50 cm szerokości. Ściany, podłoga i balustrada balkonu były z surowego betonu, na którym znać było ślady szalunków. Na jednej ze ścian była betonowa kwadratowa półeczka, i tylko ta ściana, będąca przedłużeniem gładkiej ściany z wnętrza była otynkowana. Elewacja zewnętrzna pokryta wtopionymi do połowy w beton kamykami. Widok z okna jaki był każdy widzi.
Po przeciwległej stronie drzwi balkonowych znajdowała się wąska drewniana ścianka koloru zielonego, którą można było otworzyć. Zamykana była na dwa drewniane obrotowe skoble. Analogiczna czerwona otwierana ścianka była przy drzwiach wejściowych. Gdy otworzyć je obydwie można było uzyskać miły przewiew przez celę. Otwór na balkon był dodatkowo zabezpieczony moskitierą.
Część umywalkowa zaprojektowana praktycznie. Niestety dwa osobne krany, dobre do zabawy w “zimno ciepło”. Rury kanalizacyjne w dwu kolorach. Te z gorącą wodą czerwone, pozostałe niebieskie. Mocna lampa nad lustrem, w którym odbijał się pofałdowany sufit nad szafą.
La Tourette z zewnątrz
Poszliśmy na spacer. Przed cylindrami, w których mieściła się recepcja stały odlane z betonu ławki. Rolę balustrad chroniących przed spadnięciem pełniły kamienie, chyba sztucznie uformowane z betonu. Na zewnątrz wychodziło się przez ascetyczną do bólu bramę.
Na trawniku przed wejściem do klasztoru leżała przewrócona kolumna i dwie bazy. Pozostałości wcześniejszych zabudowań?
Poszliśmy w górę ścieżki, gdzie w lasku widocznym z naszych cel znajdował się cmentarzyk mnichów. Najmniejsze wybrzuszenie ziemi nie zdradzało położenia mogił. Proste drewniane krzyże były wbite wprost w ziemię. Gdy krzyż zgnije i się rozpadnie ostatni ślad osoby zaciera się bezpowrotnie. Pozostaje tylko pamięć innych, o ile jeszcze żyją.
Kilkadziesiąt metrów za cmentarzykiem biegł mur okalający majątek La Tourette. W murze była w tym miejscu dość duża wyrwa, której nikt nie naprawiał. Dalej zwyczajne pola, domy i linia wysokiego napięcia.
Wróciliśmy do budynku aby obejrzeć go z bliska i od dołu. Cała konstrukcja opierała się na betonowych podporach, z których większość była prosta, ale niektóre z nich przypominały nogi jakiejś wielonożnej żyrafy narysowanej przez dziecko.
Klasztor widziany z dziedzińca przypominał średniowieczne miasteczko. Labirynt uliczek, kamieniczki blisko siebie ustawione w różnych kierunkach a ponad ich dachami majaczy gdzieś w oddali wieża kościoła. Spróbujcie znaleźć pięć różnic pomiędzy dwoma poniższymi zdjęciami.
Spod budynku wyszliśmy od strony dojazdu technicznego na najniższym poziomie 1. Pod piwnicą kościoła znajdowała się kotłownia. Nisza z organami wystawała poza płaszczyznę ściany. Z tej perspektywy rewelacyjnie prezentował się budynek mieszczący refektarz i sale wykładowe wraz z długimi ciągami pionowych okien. A poza tym wszystko jak w każdym normalnym domu. Kubły na śmieci, komin kotłowni, tabliczka “proszę o ciszę”. Nie, w normalnym domu są tabliczki “dobiegam do furtki w 5 sekund”.
Oddaliwszy się nieco mogłem objąć obiektywem aparatu bryłę kościoła wraz z dzwonnicą lewitującą nieomal w powietrzu. Do surowej prostopadłościennej nawy przylegała ameboidalna kaplica boczna porośnięta mchem, a na dachu trawą, spomiędzy której sterczały cylindry świetlików skierowane w różne strony.
Z miejsca u stóp klasztoru rozpościerał się malowniczy widok na łąki, staw, pałac, a daleko w dolinie zabudowania miasteczka. Na wysokości pałacu natknęliśmy się na coś, co przypominało portiernię lub pawilon wystawowy. Aktualnie budynek nieczynny.
Przy wyjściu kolumna poświęcona jednemu z dawnych właścicieli majątku, botanikowi Marcowi Claret de La Tourette. I znowu w drodze do miasteczka mijaliśmy niesamowite, wielkie drzewa.
Po powrocie z miasteczka zrobiłem jeszcze kilka zdjęć z zewnątrz.
Rekolekcje w La Tourette
Drugiego wieczoru kolację jedliśmy w zmienionym towarzystwie. Był francuski ksiądz oraz małżeństwo, które odwiedziło parę lat temu Wadowice i Katowice. Z poprzedniego dnia ostał się przy naszym stoliku profesor designu. Mówił, że idąc za moim pomysłem został na cały dzień w La Tourette aby poczuć miejsce i poznać okolicę. Obserwował też jak ludzie spacerujący po kaplicy wchodzą w grę ze światłem. Powiedział, że zrobił wiele zdjęć, i że miejsce to jest bardzo fotogeniczne, w tym sensie, że gdzie by nie skierować obiektywu zawsze uzyska się nietuzinkowe zdjęcie.
Po kolacji poszliśmy jeszcze raz zobaczyć kaplicę nocą. Na moim bracie zrobiła wrażenie bardziej niesamowite niż za dnia.
Wracając do cel natrafiliśmy na niebieskie drzwi, za którymi była biblioteka pełniąca też rolę świetlicy czy chillout-roomu. Dookoła szklane witryny pełne książek, na środku stoły i krzesła.
Były też dwa leżaki z prostych białych desek, mimo tej prostoty niesamowicie wygodne, dające idealne podparcie ciała.
W klasztorze działa prężnie sekcja modelarska. Inspirację biorą z bezpośredniego otoczenia. Poniżej jedno z ich dzieł.
Ze świetlicy wchodziło się do małej kapliczki, zwieńczonej strzelistą “piramidką” dominującą w krajobrazie dziedzińca. Ale o tym później.
W chillout-roomie spędziliśmy ponad pół godziny na rozmowie. Cisza i noc za oknem sprzyjała tego rodzaju “rekolekcjom”.
Toalety i prysznice
“A prysznice w ogóle są?”.
W każdej celi była umywalka, natomiast toalety i prysznice były wspólne i znajdowały się za zakrętem korytarza w pobliżu schodów. Ostatniego dnia wczesnym rankiem wybrałem się tam z aparatem. Poza elementami znanymi już wcześniej, czyli niebieskimi i czerwonymi rurami, porowatymi ścianami, żółtymi i zielonymi elementami stolarki okiennej nie było tam nic wyróżniającego się.
Poza jednym szczegółem. Otóż drzwi do pomieszczenia łazienkowego nie zamykały się na zamek. Były wahadłowe, czyli dało się je otworzyć w obie strony bez konieczności naciskania na klamkę. Klamki jako takiej nie było, jedynie pionowy drewniany uchwyt, jak wszystko w La Tourette przemyślnie zaprojektowany i starannie wykonany.
Skąd takie a nie inne drzwi do tego akurat pomieszczenia? Idąc do toalety, szczególnie wspólnej, nie chcemy czynić z tego powodu niepotrzebnego hałasu. Często też śpieszy nam się. Dlatego drzwi do toalety muszą otwierać się bez zbędnego wysiłku, fizycznego i intelektualnego, bez szarpania za klamkę, zastanawiania się czy trzeba je pchnąć czy ciągnąć do siebie i czy nie są przypadkiem zamknięte na klucz.
Ostatni poranek
Na parę minut przed wschodem słońca zrobiłem zdjęcie okna w mojej celi tak, jak je widziałem z łóżka.
Po śniadaniu spakowałem się i wycofałem ze swojej celi. Dosłownie, cofałem się robiąc zdjęcia tych części pomieszczenia, do których już nie wrócę. Na koniec zamknąłem drzwi i zgodnie z instrukcją zostawiłem klucz w zamku.
Poszliśmy jeszcze zwiedzić te części klasztoru, w których dotąd nie byliśmy. Odwiedziliśmy ponownie świetlicę i kapliczkę, gdzie dzienne światło wpadające przez skośny świetlik w piramidce nadawało jej prostym ścianom plastyczności.
Potem weszliśmy w korytarz, który na poziomie trzecim biegł po zewnętrznej stronie, odwrotnie niż na piętrach mieszkalnych, poza tym okna były tam identyczne, wąskie na poziomie oczu, a duże przysłonięte betonowymi blendami. Czułem się jakbym szedł wewnątrz murów twierdzy w Malborku.
Korytarz zaprowadził nas na drugą stronę budynku, ponad refektarz. Była tu ekspozycja witrażu współczesnego. Trzeba przyznać, że dzieła te zadziwiały techniką i pomysłem. A niektóre osobliwie grały z przestrzenią, w której były wystawione. Wystarczy wprawne oko i odrobina wyobraźni.
Zwiedziliśmy salę prelekcyjną, z której szerokich okien rozpościerał się rozległy widok. I w której zamiast zielonego linoleum na podłodze leżała normalna miękka wykładzina tłumiąca hałasy.
W toalecie na końcu korytarza namierzyliśmy niebieską spłuczkę. Mamy podejrzenie, że tak wyglądały one oryginalnie. W miarę ich zużywania się wymieniono je zapewne na zwykłe białe, ta jedna się ostała. Drzwi do toalety były bardzo wąskie, jak wszystkie drzwi w całym klasztorze.
A jak już jesteśmy przy kolorze niebieskim, to zaraz obok niebieskiej spłuczki natrafiliśmy na regał z niebieskimi ścianami. Jedyny przypadek użycia tego koloru do czegoś innego niż armatura. A nieopodal… dzwon jak na statku.
Zeszliśmy na poziom drugi kręconymi schodami wewnątrz małej rotundy. Co ciekawe, sufit w pewnym miejscu był tak nisko, że musiałem się schylić (ale nadmienię, że mam 192 cm wzrostu, a w butach to i jeszcze więcej). Na daszku rotundy był fikuśny odpływ deszczówki.
Odwiedziliśmy po raz ostatni kaplicę, która była już przygotowana do niedzielnej mszy. Na ołtarzu stały cztery świece, na pulpicie leżała książka otwarta na dzisiejszym czytaniu.
Chcieliśmy jednak zwiedzić jeszcze tego dnia Lyon, dlatego gdy przyszedł na nas czas zatrzasnęliśmy za sobą drzwi wejściowe i tylko raz odwróciwszy się za siebie zstąpiliśmy w dolinę. Nasz pociąg odjeżdżał o 10:09.
Linki
Warto przeczytać
Na artykuł “Odkrywając fenomen La Tourette” natrafiłem już po wizycie w La Tourette.
Inne przykłady architektury Le Corbusiera - w wielu widać powinowactwo do La Tourette.
Google Photos
Pełnowymiarowe zdjęcia z tego posta do obejrzenia na Google Photos. Wykorzystanie tylko z podaniem źródła strony arturmaj.com i nazwiska autora.
Zostaw komentarz