Mała Fatra - maj 2001
Osoby: Darek, Arti (ja), Słowacy (żywi i nie), Polacy (znajomi i nie)
Czas: 3.-6.05.2001.
Miejsce: Mała Fatra - część “krywańska”
Dzień 1. - 3.05.2001 (czwartek)
Zaczęło się zwyczajnie. Darek wsiadł w Ząbkowicach, a ja w Gołonogu. Pociąg zawiózł nas do Katowic, gdzie przesiedliśmy się na “Olzę”. “Olza” dowiozła nas do Cieszyna, gdzie stała około 30 minut - zapewne pozostałość po czasach, gdy odprawa graniczna była bardziej formalna - w nowym rozkładzie “Olza” ma długi postój już tylko po czeskiej stronie. Ponieważ na stacji Český Těšin mieliśmy kupować bilety, a obawialiśmy się, że braknie nam czeskich koron, wyskoczyłem z pociągu w polskim Cieszynie i latałem za tymi koronami po okolicznych sklepach (które działają tam także jako kantory). Oczywiście wszystko pozamykane (3.V - jakie to święto, drogi Czytelniku?) i w jedynym sklepie, który był otwarty zaproponowano mi tysiąc koron - drobniejszych nie mieli. Tylko na co mi tysiąc koron? Nie skusiłem się.
Kasy na szczęście nam starczyło. Jeden bilet kosztował 64 korony a Darek miał chyba około 140 (prawie wszystko w bilonie). Dojechaliśmy pomyślnie do Žiliny, gdzie czekała nas przesiadka. Mieliśmy chwilę czasu i wyskoczyliśmy na miasto. Chciałem kupić sobie scyzoryk, wiedziałem gdzie w Žilinie jest sklep z takimi sprzętami. Właściwie to miałem go sobie kupić dzień wcześniej w Krakowie, ale w ostatnim momencie wypadło mi to z głowy. Wieczorem żałowałem, że nie będę miał na wycieczce upragnionego nożyka, ale przypomniałem sobie, że rok wcześniej widziałem takie scyzoryki w jednym sklepie niedaleko stacji w Žilinie. I od razu uradowało się serce moje.
W Žilinie bez problemu znalazłem sklep i wybrałem model. Brakowało mi tylko trochę kasy (kupując korony nie przewidziałem wydatków na scyzoryk), więc odkupiłem trochę koron od Darka, co zaważyło później na tym jak spędziliśmy ostatnią noc wycieczki.
Po zakupie scyzoryka wróciliśmy prędko na stację, żeby skosztować miejscowego przysmaku - langoša. Langoš to taki ociekający tłuszczem placek polany i/lub posypany czym tam kto chce - czekoladą, czosnkiem, żółtym serem, sosem tatarskim. Darek jadł był to cudo sztuki kulinarnej podczas swego poprzedniego pobytu (w tym samym zresztą tygodniu - od 30.IV do 2.V) i mówił, że bardzo to jest dobre, ale po dwóch można się tylko zerzygać - takie tłuste i mdłe. Zjedliśmy zatem po jednym placku (ja wziąłem z czosnkiem, serem i “tatarską omacką”) i wskoczyliśmy do “vlaka” na Ružomberok.
Pociąg wystartował o czasie, jednak w Varinie jego postój podejrzanie sie przedłużał. Trochę się z tego powodu niecierpliwiliśmy, szczególnie, że było gorąco a wysiadać mieliśmy na następnej stacji. Widząc nasze zaniepokojenie siedzący obok nas Słowak (starszy gość - około 60-tki, dość sympatyczny) objaśnił nas, że dalej pociągi jeżdżą jednym torem, bo jest remont (ostatnio dowiedziałem się, że to był remont tunelu w Strečnie), i właśnie przepuszczamy te z przeciwka. Gość był dosyć rozmowny. Wskazując palcem szczyty za oknem pociągu spytał:
- Idziecie w góry?
Spojrzeliśmy przez okno na ciemne grzbiety pochlapane jeszcze gdzieniegdzie białymi plamami opornie topniejącego śniegu.
- Tak.
- A wiecie, że tam są niedźwiedzie?
- Wiemy. - skąd o tym wiedzieliśmy można przeczytać tutaj. Z jednej strony byliśmy w pełni świadomi niebezpieczeństw, z drugiej nie chcieliśmy zgrywać nie wiadomo jakich bohaterów, co to wszystko widzieli i wszystkie rozumy pozjadali. Dlatego nie powiedzieliśmy Słowakowi o naszych zeszłorocznych przygodach - niech czuje się gospodarzem we własnym kraju i niech się wygada.
- A to na misia nie starczy. - gość obrzucił wzrokiem mój scyzoryk, którym się właśnie bawiłem.
- Wiem.
Facet rozkręcił się i zaczął opowiadać ile niedźwiedź waży, jaką ma wielką łapę, i jakie wielkie “zadry”, że jak pacnie człowieka, to podrapie do żywego mięsa. Fajnie się go słuchało. Tymczasem pociąg ruszył, przejechał na lewy tor i po kilku minutach jazdy “pod prąd” byliśmy w Strečnie, gdzie pożegnawszy się z naszym towarzyszem podróży wysiedliśmy. Muszę przyznać, że gość napędził mi stracha swoimi opowieściami o niedźwiedziach. Przez całą wycieczkę bałem się, że coś wyskoczy zza krzoka i nas zje.
Ponieważ wysiedliśmy na peronie po północnej stronie stacji podążyliśmy wzdłuż torów, gdzie po przejściu niewielkiego odcinka wkroczyliśmy na czerwony szlak. Było około wpół do drugiej po południu. Dzień był słoneczny, upalny nawet, dlatego trochę ospale się nam szło po polnej drodze, nieosłoniętej drzewami. W cieniu jednego z drzew cyknąłem fotkę zamku w Strečnie, którego sylwetka sterczała na skale po przeciwnej stronie doliny. Nie przyszło nam do głowy, żeby pójść go zwiedzić, po pierwsze dlatego, że było nam nie po drodze, po wtóre chcieliśmy tego dnia jak najwięcej przejść, aby znaleźć dogodne miejsce na nocleg.
Po około pół godzinie spokojnej wędrówki doliną Wagu weszliśmy w las. Szło się nam jeszcze bardziej niemrawo. Gorące powietrze, zero wiatru, odurzający zapach roślin leśnych i asfalt, który pojawił się pod stopami nie zachęcały do forsownego marszu. Humory poprawiły się nam trochę, gdy wreszcie zaczęło się pierwsze podejście. Co najważniejsze, opuściliśmy asfalt, a głowy kryły się teraz w cieniu drzew. Po kilku, może dziesięciu minutach osiągnęliśmy miejsce, gdzie wznoszą się nad przepaścistymi zboczami ruiny zamku Stary Hrad. Zatrzymaliśmy się przy nich na chwilę, odpoczęliśmy, zrobiliśmy zdjęcia. Ze Starego Hradu rozpościera się widok na cały przełom Wagu. W dole wije się droga z Žiliny do Ružomberoka i dalej na wschód. Ruiny Starego Hradu przypominają mi nieco zamek Smoleń na jurze krakowsko-częstochowskiej - co prawda położenie Smolenia nie jest tak karkołomne, ale rozmiar, architektura i stopień zniszczenia czynią obie warownie podobnymi.
Chwila odpoczynku napełniła nas nowymi siłami. Mimo, że podejście było ostre szło się nam przyjemniej, a to za sprawą delikatnie chłodzącego nas wietrzyku i cienia. Po drodze spotkaliśmy parę z Polski - chłopaka i dziewczynę. Zamieniliśmy z nimi kilka zdań o tym jak jest na szlaku po czym ruszyliśmy w swoją stronę. Szliśmy przez las, najpierw ostro w górę, potem już łagodniej. Po jakimś czasie (było chyba koło czwartej) doszliśmy do schroniska Chata pod Suchym. Z ławeczek przed schroniskiem, a także z jadalni rozpościerał się szeroki widok na wznoszące sie po drugiej stronie Wagu szczyty Małej Fatry luczańskiej. “W tak miłych okolicznościach przyrody” zadecydowaliśmy o zatrzymaniu się tutaj. Nie wiedzieliśmy tylko czy nocować w schronisku czy gdzieś na szlaku nieopodal. Pierwotnie mieliśmy w planach nocleg na szczycie Suchego, albo na przełęczy pod Suchym. Startując nazajutrz z Suchego mielibyśmy szanse na następny nocleg gdzieś pomiędzy Wielkim Krywaniem a Rozsutkiem. Kolejnego dnia zaliczylibyśmy Rozsutek i doszli do końca pasma Fatry krywańskiej. Nocując w schronisku moglibyśmy się nie wyrobić. Poza tym po coś chyba wzięliśmy ten namiot… Z drugiej strony baliśmy się trochę strażników parkowych, a ja bałem się niedźwiedzi.
I tak jakoś wyszło, że zostaliśmy. Zanim się zamelinowaliśmy rozsiedliśmy się na ławeczkach przed schroniskiem. Obok siedzieli jacyś Polacy. Okazało się, że jeden z nich był moim dawnym znajomym - na przełomie lat 1996/97 byliśmy w jednej grupie na uczelni. Później on zrezygnował ze studiów. I w tak odległym miejscu nasze drogi ponownie zeszły się na krótką chwilę. Ciekawie życie krzyżuje losy ludzi…
Postanowiliśmy coś zjeść. Do posiłku wzięliśmy sobie z Darkiem po Martinerze (Martiner - krasne pivo, krasny kraj :-) ). Wcinaliśmy konserwy rybne. Są one najlepsze na wycieczkę, bo można je przechowywać w temperaturze nawet do 25°C. No i smaczniejsze są niż te mięsne, i zdrowsze - no po prostu same plusy ;-) . Po jedzeniu usiedliśmy na ławeczce i rozkoszowaliśmy się widokami, słońcem, złotym napojem. Chwile płynęły spokojnie. Nic nas nie niepokoiło ani nie ponaglało. Smak Martinera przywodził na myśl zeszłoroczna wyprawę, kiedy to poznałem to lokalne piwo z regionu Fatry. Przyjemnie i ciekawie było przyglądać się szczytom, które już odwiedziliśmy w zeszłym roku - obserwować znane miejsca z nowej perspektywy.
Gdy tak sobie leniuchowaliśmy przyplątało się do nas kocisko i rozwaliło się na stole chcąc też coś skorzystać z rozkoszy pełnego słońca. Postanowiłem zrobić mu zdjęcie. Niestety przegapiłem moment, kiedy kot patrzył się prosto w obiektyw, a poza tym prześwietliłem to zdjęcie - tak to jest jak się przekombinuje zamiast robić zdjęcia na trybie automatycznym.
Po trzech browarach zaczął się robić wieczór. Zamelinowaliśmy się więc i ulokowaliśmy się w pokoju. Przy płaceniu za nocleg okazało się, że kosztuje on 100 koron (albo 120 - nie pamiętam już dokładnie) a nie 180, jak widniało na cenniku obok bufetu. Jednym słowem promocja :-) . Noc przebiegła spokojnie.
Dzień 2. - 4.05.2001 (piątek)
Rano wstałem wcześnie i snułem się trochę po schronisku. W przedsionku wisiał rozkład jazdy pociągów z Žiliny. Próbowałem obcykać jakieś połączenie z powrotem. Rozsądnym wydawała się “Olza” do Katowic o godzinie 13:42, problemem była tylko konieczność wczesnego dotarcia na stację. Ale pomysł wydawał się możliwy do zrealizowania - musielibyśmy tylko w sobotę zejść do jakiejś miejscowości, z której jeżdżą autobusy do Žiliny. Po jakimś czasie wstał też Darek, zjedliśmy śniadanie. Z jadalni widać było szczyty Fatry luczańskiej. Grało radio. Uwielbiam słuchać radia w schronisku.
Koło dziewiątej opuściliśmy chatę pod Suchym. Przed wyruszeniem nabraliśmy do butelek wody ze stojącego przed schroniskiem kranu oznaczonego napisem “Nepitna”, którym leciała woda z położonego powyżej ujęcia. Gdy napełnialiśmy butelki nadszedł ze szlaku starszy (około 50 lat - łysawy, z brzuszkiem) Słowak. Pozdrowił nas, powiedział, żebyśmy się nie przejmowali napisem, bo woda jest w porządku, po czym spytał dokąd idziemy. Gdy mu powiedzieliśmy, że do Chaty pod Chlebem ucieszył się i poprosił nas, abyśmy przekazali pozdrowienia jednemu z chatarów. Opisał nam go z wyglądu i podał swoje i jego nazwisko. Zapamiętaliśmy co trzeba, pożegnaliśmy go i ruszyliśmy pod górę. Po kilku minutach mozolnej wspinaczki (początki chyba zawsze są trudne - poza tym dzisiaj była moja kolej na dźwiganie namiotu) osiągnęliśmy przełęcz pod Suchym. Nie zatrzymując się skręciliśmy w prawo ku szczytowi Suchego. Przed wejściem w las zatrzymaliśmy się na chwilę, aby poobserwować Wielką Lukę, Križavę i Minčol - miejsca naszej zeszłorocznej wędrówki. Po zidentyfikowaniu szczytów Fatry luczańskiej ruszyliśmy ostro pod górę (znaczy ruszyliśmy powoli, tylko pod górę było ostro).
Na szczycie byliśmy chyba o dziesiątej. Od razu dobraliśmy się do książki wpisów. Po przeczytaniu książki od początku do końca i stwierdzeniu, że dotychczas wpisywało się towarzystwo kulturalne, tak więc nie będzie obciachem znaleźć się w tym gronie, dodaliśmy swoje trzy grosze. Ja chyba jakiś wiersz a Darek nie wiem co. Zeszyt i długopis wrzuciliśmy z powrotem do puszki na drogowskazie i po cyknięciu przeze mnie widoczku w stronę Małego Krywania poszliśmy dalej. Pogoda była doskonała, słoneczna, ciepła, lekko podwiewało. Szlak z Suchego na Mały Krywań jest jak jazda rollercoasterem (“i w górę, i w dół, aż się nie zerzygam” - kto pamięta z jakiego to kawału?). Droga dłużyła nam się ponad miarę. W końcu doszliśmy na szczyt małego Krywania, gdzie wznosi się jakiś żelbetonowy “monument” (jeśli wiesz, co to było kiedyś - napisz). Posiedzieliśmy tam chwilę i zaczęliśmy złazić. Gdy osiągnęliśmy najniższe miejsce szlaku pomiędzy Małym a Wielkim Krywaniem zadecydowaliśmy o urządzeniu postoju, jako że czuliśmy się już nieco głodni a i pora na obiad była odpowiednia.
Jak zwykle kłapnęliśmy sobie po końserwie rybnej po czym oddaliśmy się egzystencji. Miejsce było cudowne. Uwielbiam przełęcze, gdzie jednocześnie jest się wyniesionym ponad doliny, z dala od problemów i reguł rządzących światem “na dole”, a z drugiej strony jest jeszcze gdzie pójść wyżej. Na szczycie byłbym wystawiony na łaskę i niełaskę niebios, tymczasem na przełęczy czuję się jakby góry brały mnie w swe objęcia i przytulały.
Zbliżał się już zaplanowany koniec postoju, kiedy od strony Rozsutka i Stohu rozległy się grzmoty. Przestraszyliśmy się, że złapie nas na grani burza, co byłoby niehigieniczne z powodu deszczu oraz piorunów, dlatego pozbieraliśmy klamoty i ruszyliśmy czym prędzej w stronę widocznego Wielkiego Krywania. Tymczasem burza nie nadchodziła i po jakimś czasie grzmoty też ucichły. Po wejściu na szczyt Wielkiego Krywania stwierdziliśmy, że grzmoty musiał przynieść gdzieś z daleka wiatr.
Na szczycie znajdowała się tabliczka informująca, że jesteśmy właśnie na szlaku wiodącym z wybrzeża Atlantyku przez Pireneje, Ardeny, Krušne Hory i Karpaty do Morza Czarnego. Ciekawe, ile by się szło całość, i czy ktoś już skusił się na przejście całej trasy? Podejrzewam, że pomysł wytyczenia takiego szlaku jest inicjatywą z gatunku “europejskich” polegającą na tym, aby zbliżyć do siebie różne miejsca Europy tak niewielkie, tak odległe od siebie, a jednak w pewien sposób bliskie sobie, bo przecież leżące na jednym szlaku. Tak aby turysta słowacki czy polski (ten szlak biegnie także przez nasz kraj) idący tym szlakiem myśląc o Francji nie kojarzył jej z Paryżem, a z pewnym na pierwszy rzut oka mało znaczącym miejscem na brzegu Atlantyku, gdzie się ten szlak zaczyna. I tak ten niepozorny punkt na brzegu oceanu stanie się nam, jedzącym konserwę na przełęczy pod Krywaniem, bliższy nawet niż Paryż, który widujemy codziennie w telewizji, a bliższy dlatego, że z Fatry moglibyśmy tam zajść na nogach nie zbaczając z jednej ścieżki, oznaczonej czerwonymi znakami. Tym sposobem tworzy się jednolity i równy obraz naszego kontynentu, gdzie poprzez wspólną ziemię, po której stąpamy stajemy się niejako braćmi w europejskiej wspólnocie. Miejsca niepozorne stają się tak ważne, jak stolice, a wschód równa się zachodowi (z dokładnością do znaku ;-) ).
Po krótkim postoju na szczycie zeszliśmy na dół. Postanowiliśmy nocować w Chacie po Chlebom. Żal nam trochę było, że taszczymy niepotrzebnie namiot, ale chcieliśmy spokojnie przenocować. Darek był bardzo spalony od słońca, chcieliśmy skorzystać z cienia dawanego nam przez budynek schroniska. Poza tym baliśmy się burzy, która mogłaby przyjść w nocy. A co najważniejsze, w schronisku było piwo!
Przed budynkiem schroniska spotkaliśmy znajomych - Paulinę i jej chłopaka. Byli to znajomi Darka - Paulina mieszka niedaleko niego. Darek spotkał ich już w poniedziałek, gdy jechali na Fatrę tym samym co on pociągiem. Oni schodzili na nocleg do Stefanovej. Powiedzieli nam, jak jest w Stefanovej z noclegami, i gdzie w Terchovej jest fajna pizzeria. Polecili nam też odwiedzenie wąwozu Diery. Potem rozstaliśmy się i oni poszli na dół a my orientowaliśmy się jakby tu sobie uprzyjemnić pobyt w schronisku - najpierw wzięliśmy jakieś żarło (ja kiełbasę smażoną a Darek chyba coś kotletowatego, ale nie jestem pewien) i bro. Po skonsumowaniu żarła poleźliśmy jeszcze na Chleb. Najpierw wróciliśmy do szlaku czerwonego w miejscu, gdzie go opuściliśmy (Spilovske sedlo), potem czerwonym na Chleb, na szczycie poleżeliśmy trochę i potem dalej czerwonym w dół na przełęcze Hromove, po czym żółtym do schroniska. Na przełęczy Hromove zalegało tak dużo śniegu, że zapadaliśmy się po kolana schodząc na szlak żółty.
W schronisku walnęliśmy drugie bro (tym razem już “čapovane” - chatarzy przywieźli z dołu bekę) a potem następne. Potem Darek poszedł moczyć nogi w zbiorniku przeciwpożarowym. Ja odstawiałem egzystencję. I w ten iście sielankowy sposób przepędziliśmy czas do wieczora. W schronisku poza dwoma chatarami było tylko parę osób. Między innymi jeden Polak, który przekroczył granicę na Stożku korzystając z nowego przejścia turystycznego, zszedł do Jablunkova i potem autostopem dostał się do Strečna. Stamtąd wszedł w góry. Ostatnią noc spał w lesie. Skarżył się, że w nocy strasznie dużo zwierząt łaziło przez co czuł się trochę nieswojo i nie mógł długo zasnąć. Opowiedzieliśmy mu o naszych zeszłorocznych perypetiach z niedźwiedziem, i że samemu strach tak po nocy w lesie. On powiedział, że miał wędrować z kumplem, ale kumpel nie dotarł, dlatego złazi jutro na dół i wraca do domu. Z Wrocławia chyba ten facet był czy jakoś tak. Nie pamiętam dokładnie.
Dzień 3. - 5.05.2001 (sobota)
W nocy była burza z piorunami. Bałem się, że w sobotę będzie lało i nie pójdziemy na Rozsutek. Około piątej rano wypogodziło się nieco i zrobiłem fotografię schroniska z Wielkim Krywaniem w tle. Dokładnie gdy wyruszaliśmy o dziewiątej zaczęło kropić. Perspektywa przejścia w deszczu przez Hromove zawalone śniegiem nie nastrajała nas optymistycznie. Wydrapywaliśmy paznokciami chwyty w na wpół stopniałym i ponownie zamarzniętym śniegu a nogi nam się ślizgały. W końcu jednak jakoś wypełzliśmy na grań i zaczęliśmy iść czerwonym szlakiem w kierunku Rozsutka. Na nasze szczęście przestało padać, za to dopadł nas chłodny lecz niezbyt uciążliwy wiatr. Pozakładaliśmy kurtki, swetry i czapki. Ogólnie pogoda się poprawiała, chmury były coraz lźejsze. Szliśmy dosyć szybko. Gdy schodziliśmy na przełęcz pomiędzy Południowym Groniem a Stohem znad przełęczy Medziholie nadleciał śmigłowiec. Okrążył Stoh biorąc go po swojej lewej stronie i przeleciał przed nami. Pierwszy raz coś takiego widziałem w górach - helikopter leciał poniżej okolicznych szczytów, przemykał się dolinami i przełęczami. Malutki strasznie był na tle gór.
Wcześniej mieliśmy plan, żeby ominąć Stoh i nie wchodzić na szczyt. Niestety poprzedniego dnia dowiedzieliśmy się od Pauliny, że szlak trawersujący zbocza Stohu jest zamknięty. Trochę nas to zmartwiło, jako że i tak mieliśmy na ten dzień wystarczająco dużo do przejścia, a tu jeszcze doszło włażenie na Stoh (kto był, ten wie jak się nań włazi). W wypadku niesprzyjającego przebiegu spraw (pogoda, zmęczenie) chcieliśmy nawet podarować sobie Rozsutek i ominąć go, za to zaliczyć wąwóz Diery, poniekąd bardzo atrakcyjny, jak powiedziała nam Paulina.
Rozpoczęliśmy podejście pod Stoh. Minęliśmy odchodzący w lewo szlak obejściowy i tablicę “zakaz vstupu”. Ścieżka na szczyt Stohu biegła idealnie na krechę w odkrytym terenie. Na szczęście Słońce kryło się za chmurami, bo chyba byśmy zwiędli z upału i zmęczenia. Na szczycie byli jacyś Słowacy i wpieprzali kotlety (“co to za wegetarianin, co je ciągle schabowe”). Posiedzieliśmy chwilę i w dół. Po ostrym zejściu znaleźliśmy się na przełęczy Medziholie.
Ludzi było tu stosunkowo dużo: Polacy, Słowacy, długodystansowcy z plecakami i spacerowicze w tenisówkach. W pewnym momencie na przełęcz wszedł jakiś Polak z babką, oboje około trzydziestki, na oko małźeństwo jeszcze bez dzieci. Facet najwyraźniej szukał kogoś, kto mógłby mu zrobić zdjęcie na tle Rozsutka. Mimo, że byliśmy najbliżej ominął nas i podszedł do stojących trochę dalej Słowaków. Widać było, że bał się nam powierzyć swój aparacik - musieliśmy sprawiać odpychające wrażenie - brudni, nieogoleni, rozczochrani. Po chwili facet i babka wystartowali pod górę, my niedługo po nich. Niemałą satysfakcję sprawiło mi, że idąc z plecakami (oni bez) wyprzedziliśmy ich i na szczyt weszliśmy również jako pierwsi. Po drodze robiliśmy postoje i wtedy polska para doganiała nas. Na jednym z postojów wyciągnąłem Canona mojego brata i poprosiłem gościa, żeby cyknął mi zdjęcie. Fajnie go zatkało (“O! Bardzo dobry aparat!”), gdy ja, wyglądający tak, jakbym się z rok w lesie ukrywał, podałem mu aparat wart chyba z 20 razy więcej niż jego własny, który on wcześniej bał się podać mi.
Na szczycie w zasadzie nic ciekawego - choć na dobrą sprawę trzeba przyznać, że ciekawą rzeźbą, mającą w sobie coś z charakteru Tatr Zachodnich (coś á la Kominiarski Wierch?), wyróżnia się Rozsutek znacznie spośród innych gór tej samej wysokości oraz wśród swych fatrzańskich sąsiadów. Mój brat twierdzi, że ciekawiej wygląda Wielki Rozustek oglądany z Małego niż Mały i inne okoliczne góry z Dużego. Jak ktoś chce z tą opinią polemizować, to proszę bardzo. Ciekawym wyzwaniem było za to znaleźć właściwą ścieżkę w dół w stronę przełęczy Medzirozsutce. Ze szczytu wyglądało to makabrycznie - przepaściste zbocza i skały, i do wyboru dziesięć różnych ścieżek wydeptanych przez niesfornych turystów.
Jakoż udało się nam znaleźć właściwą drogę i zaczęliśmy złazić w dół. Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że lepiej Rozsutek atakować tak jak my to zrobiliśmy - wchodzić od strony Medziholia, schodzić na Medzirozsutce. Gdyby iść odwrotnie podejście byłoby nudne i męczące, natomiast zejście wręcz niebezpieczne, szczególnie w deszczu. Podczas schodzenia czułem się bardzo zmęczony i raz po raz przemywałem sobie twarz resztkami topniejącego śniegu zalegającymi pod drzewami obok ścieżki. Jadłem go też trochę dla orzeźwienia - igły i kamyczki wypluwałem.
Nieco powyżej przełęczy zatrzymaliśmy się na popas. Było około trzeciej po południu. Kłapnęliśmy po końserwie i oddaliśmy się egzystencji. O czwartej wystartowaliśmy w dół. Pod przełęczą było sporo ludzi szykujących się do noclegu na dziko. Minęliśmy ich i weszliśmy w wąwóz Diery, rzekomo taki atrakcyjny…
Na początku szlak wiódł dość spokojnie acz konsekwentnie w dół. Byliśmy zmęczeni długą wędrówką z ostrymi podejściami pod Stoh i Rozsutek oraz stromym zejściem z tego ostatniego, dlatego idąc Dierami spieszyliśmy się by jak najszybciej zejść do wsi, gdzie będzie już płasko. Po pewnym czasie doszliśmy do strefy progów skalnych. Pokonywało się je bez zabezpieczeń lub po drabinkach, po skałach lub bezpośrednio łożyskiem (czy też ponad łożyskiem) strumienia. Przyznać trzeba, że atrakcji przejście przez Diery dostarcza co niemiara, byliśmy jednak tak zmęczeni, że wypatrywaliśmy końca wąwozu. Po jakimś czasie dotarliśmy do polany, na której stał jakiś bufet. Mieliśmy już za sobą Horne Diery, przed nami pozostał tylko odcinek Dolnych Dierów. Minęliśmy polanę bez zatrzymania i wkroczyliśmy w drugi wąwóz. Prezentował się on podobnie. Wyjątkiem było jedynie jedno miejsce, gdzie strumień płynie w wąskim może na metr a wysokim na kilkanaście metrów kanionie wśród skał. Przejście tego odcinka odbywa się po specjalnych pomostach umieszczonych nad taflą wody, która wypełnia całą szerokość kanionu. Po około pół godzinie opuściliśmy dolny wąwóz.
Idąc ścieżką wzdłuż strumienia napotkaliśmy wykutą w kamieniu niby umywalkę zasilaną wodą ze strumienia ściekającego po skale. Przy umywalce stało kilka dziewcząt. Deliberowały nad tym, czy można w tej wodzie umyć ręce, czy też dostaną od niej jakiegoś gyfa. Widząc ich zmanierowanie i chcąc zamanifestować prawdziwe partyzanckie zachowania podleciałem do umywalki i zanurzyłem w niej z pół głowy, przy czym potrzymałem twarz z dziesięć sekund pod wodą. Panienki najwyraźniej przeraziły się moim barbarzyńskim czynem, bo jak wyciągnąłem twarz spod wody już się oddalały.
Korzystając z okazji umyłem się w umywalce i zmieniłem koszulę na mniej śmierdzącą. Po dokonaniu przeze mnie ablucji podążyliśmy dalej. Niedługo opuściliśmy las i znaleźliśmy się przed hotelem Diery. Nieopodal był też bar i stoliki. Postanowiliśmy usiąść, odpocząć i napić się bro. Gdy wzięliśmy sobie po piwku spotkaliśmy Paulinę i jej chłopaka, naszych starych znajomych. Dosiedliśmy się do nich i do ich znajomych z Katowic, którzy tegoż dnia przyjechali do Terchovej na weekend.
Gadaliśmy o tym i owym, dużo o górach. Jak już sobie pogadaliśmy poszliśmy w dół wsi. Zahaczyliśmy o pizzerię “U Adama”, gdzie, jak pewnie się domyślasz, zjedliśmy pizzę. Pizzeria ta urządzona jest w starej chłopskiej chacie. Pizze pieczone są w starym piecu w tej samej izbie, w której się je zjada. Niestety w izbie pomieścić się może jednocześnie niewielu gości, dlatego idąc tam trzeba się liczyć z odstaniem przed wejściem pół godziny a nawet więcej. Po pizzy poszliśmy na piwo do knajpy “Covera” znajdującej się w samym centrum Terchovej. Siedzieliśmy tam do około jedenastej wieczorem. Zrobiłem tam też ostatnie zdjęcie wycieczki, widać je poniżej. Właściwie to zrobił je nam ten sam gość, którego spotkaliśmy rano pod Rozsutkiem, ten, co bał się nam powierzyć swój aparat.
Schodząc w dół do wioski mieliśmy w planach znaleźć nocleg w którejś z kwater prywatnych. Pieniędzy mieliśmy akurat tyle, żeby nam starczyło. Nie przewidzieliśmy jednak wyprawy do pizzerii i na piwo wieczorem (wiadomo, że na jednym piwie się nie skończyło). Dlatego wychodząc z Covery wiedzieliśmy już, że śpimy “na świeżym”. Kolesie z Katowic doradzili nam, żebyśmy poszli pod pomnik Janosika. Podobno można tam było rozbić namiot i spokojnie przekimać. Z Pauliną i jej chłopakiem umówiliśmy się natomiast na następny dzień w autobusie do Žiliny o 9:50. Oni mieli wsiąść do niego w Stefanovej, gdzie nocowali.
Opuściwszy knajpę poszliśmy w kierunku przystanku autobusowego w Terchovej. Siedzieliśmy tam i czekaliśmy, aż zrobi się spokojniej i będziemy mogli pójść spać. Po paru minutach podjechał do nas jakiś kolo na bicyklu. Podjechał bardzo chyżo, po czym zaliczył glebę na samym przystanku. Nie przejął się tym zbytnio, radośnie wstał i otrzepał się. Roweru nie podniósł. Był narąbany, ale nie na tyle, żeby nie móc jechać na rowerze. Po chwili przyszli jego dwaj kolesie, przy czym jeden prowadził drugiego, bardzo pijanego. Któryś z nich spytał się nas:
- Nie boicie się Pokemonów?
- Nie. - odpowiadamy.
- Eee, bo przyjdą w nocy i was zjedzą.
Pogadali z nami jeszcze trochę w ten deseń, po czym ten najmniej narąbany wsadził cyklistę, acz nie bez trudności, za trzecim chyba podejściem, na rower. Rowerzysta zaczął zataczać kręgi na placu przed przystankiem, tymczasem ten najmniej pijany wziął pod pachę tego największego zgona i cała wesoła gromadka zaczęła się oddalać.
Niedługo cieszyliśmy się spokojem. Młodzi Słowacy wrócili po kilku minutach. Tym razem przeszli obok przystanku bez zatrzymania. Coś tam do nas gadali, ale nie zaczepnie. Pomyśleliśmy sobie jednak, że teraz nie zachowują się agresywnie, ale nie wiadomo, co im może do głowy strzelić za pięć minut. Poderwaliśmy tedy dupy i ruszyliśmy szukać miejsca na nocleg.
Za pierona nie mogliśmy znaleźć pomnika Janosika. Pewnie dlatego (o czym wówczas nie wiedzieliśmy), że szliśmy w zupełnie przeciwnym kierunku :-). Rozbić się na trawniku koło drogi nie było zbyt higienicznie, bo latarń dużo i ktoś nas zachaczy i po co nam to. Szliśmy więc wzdłuż płotów przy głównej drodze szukając odpowiedniego miejsca. Pierwsza otwarta furtka prowadziła na cmentarz. Weszliśmy. Znaleźliśmy w miarę dogodne miejsce między grobami, rzuciliśmy plecaki i walnęliśmy się na nich. Była godzina 23:50. Za chwilę miała się zacząć godzina duchów. Nam to jednak nie przeszkadzało, zgodnie ze starą prawdą mówiącą, że “żywych trza się bać, nie umarłych”.
Dzień 4. - 6.05.2001 (niedziela)
Leżeliśmy sobie między grobami ubrani w kurtki i buty. Aby nie ciągnęło chłodem po nerkach położyliśmy się na plecakach. Nie wyciągaliśmy śpiworów, żeby w razie czego móc sprawnie się ewakuować. Z drogi nie było nas widać, ale byliśmy widoczni z domów stojących za murem cmentarza. Latarnia pięknie nas oświetlała, byliśmy idealnie wystawieni - jak na patelni. Spoglądałem w czarne okna domów z trwogą. Natomiast nie bałem się zupełnie duchów. Pamiętam, że leżeliśmy naprzeciw grobu Stafana Balata. Muszę przyznać, że do dziś darzę tego nieboszczyka swoistą, można tak rzec, sympatią.
Około wpół do pierwszej wyciągnąłem, wzorując się na Darku, karimatę. Dopiero wtedy zasnąłem i zaczęło mi się coś śnić. Był to lekki sen, zbudziłem się z niego z piętnaście po pierwszej, gdy zaczął mnie uwierać pęcherz. Poza tym przetrzeźwiałem (nie żebym wcześniej był pijany, ale humor zawsze jakiś był) i zrobiło mi się zimno. A tu specjalnie nie ma jak wstać i iść się wylać, bo ktoś nas może zoczyć i zadzwonić na policję, a wtedy to ekstradycja, trzy dni w pierdlu po słowackiej stronie no i pewnie elegancka pieczątka z zakazem wjazdu na Słowację w paszporcie!
Dlatego za piętnaście druga podjęliśmy decyzję o opuszczeniu cmentarza. Wyszliśmy przez nikogo nie niepokojeni. Snuliśmy się jakiś czas po wiosce. Rozważaliśmy nawet nocleg pod stojącym w bocznej uliczce autobusem. Było tam jednak za nisko. Wróciliśmy na przystanek. Rozłożyliśmy śpiwory, zdjęliśmy buty i uderzyliśmy w kimę. Na placyku obok przystanku stały dwa autobusy nocujące w Terchovej. Na przeciwko natomiast była poczta. Jej budynek miał formę prostopadłościanu o dziwnych oknach. Wyglądał jak typowa budowla użyteczności publicznej z lat siedemdziesiątych zbudowana w kraju komunistycznym. Jak by na niego nie spojrzeć, był zarąbiście brzydki. Przebywając na przystanku patrzyłem wielokrotnie na budynek poczty. Tak wyrył mi się w pamięci, że do dziś widzę go tak wyraźnie jakbym tam był. Najbrzydziej wyglądał o brzasku, w leniwych promieniach słońca niechętnie zaglądającego sponad gór w dolinę Terchovej.
Obudziłem się po czwartej. Nieco później, około wpół do piątej na przystanku zaczęli się zbierać ludzie na pierwszy autobus do Žiliny, odjeżdżający chyba o 4:42. My nie robiliśmy sobie z tego nic i leżeliśmy dalej w śpiworach. Miejsca zresztą było jeszcze dosyć, aby usiąść, przystanek ten jest bowiem bardzo obszerny.
- Nie zimno wam? - zapytał ktoś z małego tłumu zgromadzonego na przystanku.
- Nie, noc ciepła. - odpowiedziałem.
- A… to dobranoc.
- Dziękuję.
Zaczęło się przejaśniać. Między piątą a szóstą rozpaliliśmy sobie na przystanku mini ognisko z paliwek turystycznych. Ugotowaliśmy na nim herbatę i zjedliśmy jakąś kłapę. Było już całkiem jasno, wioska jednak była całkowicie martwa. Wiadomo, niedziela rano. Jedynie jakiś gość (koło pięćdziesiątki, na oko stary kawaler) ubrany w garnitur zaczął się o piątej pętać po drugiej stronie drogi. Snuł się w tę i we wtę, i w tę, i we wtę… Widocznie nie mógł się doczekać mszy o siódmej rano w kościele, który zresztą był zaraz obok przystanku. Koło szóstej przyjechał autobus z Žiliny. Jego kierowca zabrał się za mycie przedniej szyby. Poza tym nie było żadnych atrakcji, toteż czekanie strasznie się nam dłużyło, tymczasem do autobusu, którym mieliśmy pojechać pozostały jeszcze ponad trzy godziny.
Przed siódmą zaczęli sie złazić ludzie na mszę. Ze względu na duże zgęszczenie ludzkości ewakuowaliśmy się w poszukiwaniu spokojniejszego rejonu. Poszliśmy drogą w stronę Žiliny, minęliśmy cmentarz, niedługo potem wyszliśmy za wieś. Skręciliśmy w prawo w polną drogę, którą podeszliśmy pod las. Tam rozłożyliśmy klamory na miedzy i oddaliśmy się egzystencji. Przy okazji załatwiliśmy w lesie dużą potrzebę fizjologiczną. Darek niedługo potem zasnął (on potrafi zasnąć w każdych, nawet najbardziej niesprzyjających warunkach) a ja leżałem i patrzyłem na auta jeżdżące drogą. Z miejsca, w którym leżeliśmy rozpościerał się widok na przeciwległy stok doliny, gdzie wysoko na łące pasło się stado owiec. Wszystko wyglądało tak pięknie… Żałuję, że wcześniej skończył mi się film w aparacie i nie mogłem tego uwiecznić. Ani sielankowego krajobrazu, ani noclegu na cmentarzu i przystanku, ani porannej herbaty na paliwkach, ani wstrętnego brudnoróżowego budynku poczty… Cóż, będzie to musiało zostać w mojej i Darka pamięci. Najgorsze jest to, że brakło mi filmu na fajne rzeczy, a wcześniej zrobiłem kilka zdjęć kretyńskich, które właściwie nic nie przedstawiają i mógłbym się bez nich zupełnie obejść. Morał na przyszłość: albo cykać tylko to, co ma sens, albo wziąść ze sobą zapasowy film.
Koło dziewiątej zwlekliśmy się w stronę Terchovej, w stronę przystanku i kościoła. Wracając wstąpiliśmy na cmentarz i odwiedziliśmy grób Stefana Balata, naszego nocnego towarzysza. Postaliśmy tam chwilę i poszliśmy dalej. Przed kościołem było straszne kłębowisko ludzi, którzy dopiero co wyszli z mszy. Na przystanku stały trzy autobusy, do których pakowali się pasażerowie. Co prawda na żadnym z nich nie pisało Žilina, ale nie byliśmy pewni, czy któryś z nich to przypadkiem nie nasz autobus. Z rozkładu wynikało, że nasz odjechać miał dopiero za dziesięć minut, ale nie wiadomo, jakie tu panują zwyczaje. Zamęt potęgował fakt, że wszystkie autobusy stały na placyku przodem w stronę Žiliny, a dopiero potem zawróciły i pojechały w inną stronę. Tak czy siak puściliśmy je wszystkie, niech sobie jadą! I słusznie, bo niebawem planowo nadjechał nasz autobus, w którym jechali Paulina i jej chłopak (którego imienia nie pamiętam, więc jak ktoś je zna, to niech mi da znać, to pozmieniam w całym tekście). Z okien autobusu pokazaliśmy im miejsce naszego noclegu na marmurowym polu namiotowym.
Autobus jechał dość żywo. Z radia leciały przez całą drogę wesołe słowackie piosenki ludowe, walczyki i polki. Czuło się klimat tego kraju, w naturze swej luźniejszego od Polski, choć bynajmniej nie niepoważnego, gdzie ludzie żyją w innym tempie, inaczej patrzą na pewne sprawy (a może mi się tylko tak wydaje?).
W Žilinie dokupiliśmy trochę koron i udaliśmy się na obiad do restauracji “Eureka”, którą znała Paulina. Restauracja ta znajduje się w jednej z uliczek wychodzących z rogu górnego, starego rynku. Usiedliśmy w ogródku na świeżym powietrzu. Zamówiliśmy oczywiście słowacki specjał - smażony ser, i piwo. Po posiłku podążyliśmy powoli, bo czasu było jeszcze dużo, w stronę stacji kolejowej.
Nasz pociąg, “Olza”, czekał już podstawiony na peronie. Ulokowaliśmy się w przedziale i czekaliśmy na rozwój wypadków. W międzyczasie wyskoczyliśmy do sklepiku dworcowego aby wydać pozostałe korony. Kupiliśmy dwulitrową chyba Pepsi, a poza tym cztery paczki “Chrumek”. “Chrumki” to chrupki o smaku orzechowym, więc w zasadzie nic specjalnego. Jednak opakowanie jest nie do pobicia! Myślę, że jego wygląd nie zmienił się od lat sześćdziesiątych. Niesamowicie przypomina czasy komuny. Zresztą zawartość nie ustępuje wcale opakowaniu :-).
Niemalże zaraz po odjeździe pociągu z zachodu nadpłynęły czarne chmurzyska. Nie pamiętam czy padał deszcz, jeśli tak, to jedynie przez chwilę. W każdym razie niedziela była ostatnim pogodnym dniem (w Polsce już w niedzielę padało, my, po drugiej stronie gór doświadczyliśmy tego jedynie podczas noclegu pod Chlebem) - od poniedziałku zaczęła się na dobre “pora deszczowa”.
Po przekroczeniu granicy kupiliśmy u polskiego konduktora bilety do D.G. Ząbkowice. “Olza” bez większych perturbacji dowiozła nas do Katowic, gdzie mieliśmy dogodną przesiadkę w stronę D.G. Pojechaliśmy w trójkę, jako że chłopak Pauliny, który jest z Katowic, nie jechał już dalej z nami. W Ząbkowicach zadzwoniłem od Darka z domu do siebie, żeby przyjechał po mnie ojciec, ale jemu się później odwidziało i nie przyjechał, ja tymczasem przepuściłem autobus i musiałem długo czekać na następny (pociągu w stronę Gołonoga też akurat nie było). Gdy dojechałem w końcu do domu to się wykąpałem.
Zostaw komentarz