Wycieczka rowerowa Łupków - Besko

Pomysł na wycieczkę rowerową we wschodnią część Beskidu Niskiego przyszedł mi już parę lat temu podczas studiowania mapy tej grupy górskiej. Zauważyłem przełom Wisłoka i pomyślałem, że fajnie by było go zrobić z Beska do Polan Surowicznych. A potem następnego dnia do Nieznajowej, a potem następnego dnia do Jasła.

Plan wycieczki zakładał skorzystanie z pociągu na odcinku Jasło - Besko. Niestety w ostatnich latach pociągi na tej trasie jeździły sporadycznie, a często gęsto za zdefektowany szynobus jeździł autobus, do którego NIEDASIĘ zabrać rowerów. Poza tym ciężko było znaleźć ciągiem 3 wolne dni, a już zupełnie nie dało się znaleźć 3 wolnych dni z ładną pogodą. I tak wycieczka pozostawała w fazie planów.

W 2015 roku wskutek działań stowarzyszenia Kocham Kolej pociągi na linii kolejowej z Jasła do Beska pojawiły się ponownie. I to na dodatek jeździły aż do Komańczy.

Szybko zmieniłem plan wycieczki na następujący:

  • dzień 1: Besko - Moszczaniec - Jasiel - Polany Surowiczne;
  • dzień 2: Polany Surowiczne - Moszczaniec - Komańcza (opcjonalnie do Łupkowa).

I wreszcie po kolejnym roku odkładania ustaliłem termin wyjazdu na 20-21 sierpnia 2016. Problem w tym, że jechałem sam i nie chciało mi się jechać na dwa dni. W sobotę obudziłem się o czwartej rano i zacząłem kalkulować. Wyszło mi, że jestem w stanie zrobić traskę w jeden dzień, bez tahania sakiew i niepotrzebnego kiblowania, przy czym najbardziej optymalnie będzie pojechać porannym pociągiem z Beska do Łupkowa i wracać do Beska. W ten sposób nie będę się musiał śpieszyć się po południu na pociąg, a wiadomo, że gdy się człowiek śpieszy to się diabeł cieszy.

Jak pomyślałem tak zrobiłem.

Pełna galeria zdjęć z trasy


O piątej rano wyszedłem z mieszkania i już za chwilę jechałem w stronę Beska. Aut było mało i już o 8:30 zameldowałem się na miejscu. Pociąg miałem o 8:52. Zmontowałem rower i pojechałem kawałeczek na stację.

Tam spotkałem dwóch sympatycznych bikerów, którzy powiadomili mnie, że pociąg jest opóźniony jakieś pół godziny, a poza tym to nie wiadomo czy nas weźmie, bo jeździ przeładowany. Mimo wszystko postanowiłem poczekać.

Nie było tak źle - zapełnienie było co prawda na poziomie prawie 100% i jak wsiedliśmy to w zasięgu mojego wzroku było 12 rowerów. Nie wiem co było w drugim członie, bo tam nie poszedłem.

Ale znalazłem miejsce siedzące przy oknie i mogłem rozkoszować się sielskim krajobrazem za oknem. Pociąg nie jechał wcale tak wolno, co prawda miejscami zwalniał do 30 km/h, ale średnio jechał szybciej niż pociągi na linii Kraków - Katowice!

Im bliżej Bieszczadów tym coraz więcej ludzi wsiadało. Za Zagórzem zapełnienie było już na poziomie 120 % - ludzie siedzieli wszędzie, nawet na schodach. Większość narodu wysiadła w Komańczy.

Powyżej Komańczy otworzyły się szerokie krajobrazy doliny Osławicy.

Do Łupkowa dojechaliśmy z opóźnieniem około 25 minut. Niewiele się tu zmieniło od 2012 roku, kiedy byłem tu ostatni raz. Zegary na peronie w dalszym ciągu nie chodziły, chociaż wskazywały inne godziny niż 4 lata wcześniej.

Zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem w stronę Nowego Łupkowa. Teraz mogłem docenić decyzję o zmianie kierunku trasy. Łupków leży wyżej niż Besko i czekały mnie w większości długie łagodne zjazdy i nieliczne krótkie podjazdy. Puściłem klamki hamulców i już po chwili mknąłem po szuterku. Nagle na wybojach wypadła mi z koszyka na bidon Muszynianka. Okazało się, że upadła tak niefortunnie, że przedziurawiła się zakrętka. Wsadziłem ją do plecaka i jechałem dalej. W Nowym Łupkowie poczułem, że coś mi cieknie po plecach. Okazało się, że plastik przedziurawił się tez od strony dna butelki. Jedyne co mi pozostało to wypić półtora litra Muszynianki na miejscu i kupić nową.

O ile Łupków przez 4 lata nie zmienił się prawie w ogóle, o tyle w Nowym Łupkowie widać było duże zmiany. Na stacji stały 3 wagony wczasów wagonowych, w których oferowano noclegi. Budynki stacji kolejowej na linii normalnotorowej i wąskotorowej były otwarte i coś tam sprzedawano. Torowisko wąskotorówki było wykoszone - możliwe, że dojechał tam w tym roku jakiś pociąg.

Różnicę widać na dwóch następnych zdjęciach - to bardziej “zielone” zrobiłem w czerwcu 2012 roku.

W Nowym Łupkowie kupiłem sobie nową Muszyniankę w tym samym sklepie, w którym robiliśmy z bratem zakupy cztery lata wcześniej. Stamtąd pojechałem prościutko asfaltem, a potem szutrem na wschód w stronę Smolnika.

Przez Smolnik przejechałem na pełnym rozpędzie. Do cerkwi nie zawijałem, ale gdybyście byli w Smolniku to polecam ją odwiedzić. Poniżej kilka fotek ze Smolnika z czerwca 2012.

Między Smolnikiem a Mikowem napotkałem przydrożny krzyż.

Droga z Mikowa do Duszatyna została od 2012 roku wyasfaltowana aczkolwiek przez Osławę przejeżdża się jak dawniej brodami po płytach. Na szczęście poziom wody był niski, więc nie zamoczyłem butów i nie musiałem zakładać na przejazd klapek, które miałem na wszelki wypadek.

Przez Duszatyn przeleciałem też na pełnej pecie. Tutaj poza asfaltem nic się nie zmieniło. No, może torowisko kolejki leśnej jeszcze bardziej zarosło.

Za Duszatynem był kawałeczek podjazdu, z którego widać było fantastyczny przełom Osławy, a nad nim rozpięty betonowy łuk mostu kolejki leśnej.

W Prełukach zatrzymałem się na chwilę. Niestety śladów kolejki nie było zbyt wiele, więc pojechałem w stronę Komańczy. Tam podjechałem najpierw na stację kolejową.

Naprzeciwko stacji kościółek św. Józefa.

Ze stacji pojechałem na południe do skrzyżowania, gdzie skręciłem w kierunku Dukli.

Jadąc w górę minąłem po lewej coś co wyglądało jak cerkiew.

Jednak moim głównym celem w Komańczy była cerkiew Opieki Matki Bożej odbudowana po pożarze w 2006 roku. Na mojej mapie Bieszczadów z 2006 roku figuruje jako zabytkowa drewniana cerkiew z 1802 roku. Na mapie Beskidu Niskiego wydawnictwa Compass z 2008 napisano: “zgliszcza cerkwi z 1802 r. pw. Opieki Matki Bożej spalonej 13. IX. 2006 r.”

Gdy przejeżdżałem obok niej z bratem w 2012 cerkiew była już odbudowana i świeciła się w słońcu jak zamek w Disneylandzie. Od tego czasu bardzo chciałem ją zobaczyć.

Cerkiew nie błyszczy się już z zewnątrz jak w 2012, ale i tak robi niesamowite wrażenie - szczególnie ikonostas, kóry lśni pełną paletą barw. Mimo, że cerkiew jest nowa, to zbudowana w dawnym stylu - daje pojęcie jak taka budowla mogła wyglądać gdy była fabrycznie nowa.

Wokół cerkwi znajduje się kilka krzyży nagrobnych.

Planując trasę założyłem sobie, że do Nowego Łupkowa zajadę na 12:00, Komańczę opuszczę o 14:00, w Jasielu będę o 16:00, na Polanach Surowicznych o 18:00 i przed 20:00 wrócę do auta. Zwiedzanie cerkwi zakończyłem około 13:35, więc byłem przed czasem.

Wróciłem na droge w kierunku Jaślisk. Pamiętam, że pierwszy raz jechałem nią w 2009 roku wracając z Bieszczadów. Droga wywarła na mnie niezapomniane wrażenie - tylko wzgórza, pastwiska i szczątkowe miejscowości.

Do Czystogarbu pod górę, a potem na zmianę łagodne podjazdy i długie spokojne zjazdy - rowerowa nirwana! A za każdym wzgórzem nowy widok jak z obrazka.

Przed Moszczańcem skręciłem w lewo w zielony szlak. A przynajmniej na mapie był namalowany w tym miejscu zielony szlak, bo w terenie go nie znalazłem. Zjechałem na dół i skręciłem w lewo przy zabudowaniach PGR-u.

Spotkałem tam ekipę rowerową, która właśnie przyjechała z Doliny Jasiela. Do doliny dawnej wsi Jasiel dojechałem bez problemów, trasa początkowo asfaltowa, potem trochę szutru. Pod koniec asfalt szczątkowy, ale spokojnie przejedzie się na trekingu. Zjazd do doliny Jasiela asfaltowy.

W Jasielu zahaczyłem o zadbane pole namiotowe, na którym ku mojemu zdumieniu było rozbitych kilka namiotów. Czyli ludzie sie nie boją, mimo że ten rejon to podobno największe skupisko niedźwiedzi w Beskidzie Niskim.

Po krótkim posiłku ruszyłem w dół doliny Jasiołki przez serię opuszczonych wsi: Jasiel, Rudawkę Jaśliską i Wolę Wyżną. Poniżej parę fotek z przejazdu.

Z Woli Niżnej pojechałem do Polan Surowicznych przez Ruską Górę. Podjazd był średnio stromy, dodatkowo były na nim płyty, więc nawet po deszczu przejezdność powinna być dobra.

Gdy już miał się zacząć zjazd do Polan Surowicznych natknąłem sie na ogrodzenie z bramką i taką tabliczką:

Nie za bardzo wiedziałem czy wolno tam przejeżdżać czy nie. Nie było jednak żadnej alternatywnej drogi, a wracać na dół i cisnąć przez Moszczaniec mi się nie chciało więc zaryzykowałem.

Jechało się w miarę dobrze, żadnych zwierząt nie było. Pośrodku pastwiska natknąłem się na znaki turystyczne, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że tam jednak przebiega szlak.

Zacząłem zjazd i na samym dole natknąłem sie na stadko koni, około 20 sztuk. Pasły się spokojnie, więc ja minąłem je też spokojnie w odległości ok. 30 metrów. Gdy mijałem stado konie się spłoszyły i przebiegły może ze 100 metrów w górę pastwiska. Na szczęście są mądrzejsze niż sarny i nie uciekają w kierunku, w którym jedzie rowerzysta, tylko w przeciwnym.

Na drugim końcu pastwiska była druga brama. Przeprawiłem się przez nią i pojechałem w kierunku schroniska.

Jakoś jednak chyba minąłem drogę, którą dochodzi się do schroniska na Polanach Surowicznych i potem nie chciało mi się już cofać, więc ostatecznie nie zaszedłem do schroniska. W rezultacie moja wycieczka na Polany Surowiczne odbyła się z ich pominięciem. Może następnym razem zajadę tam na nocleg …

Przeprawiłem się przez strumień, ale coś mnie zamroczyło i myślałem, że to już powinna być dolina Wisłoka.

Po paru minutach błądzenia zorientowałem się, że nie tędy droga i skierowałem się w kierunku dzwonnicy odbudowywanej m.in. przez ekipę ze schroniska.

Po odnalezieniu właściwej drogi pojechałem na wschód w kierunku doliny Wisłoka, kilkakrotnie przejeżdżając strumień. Na rozwidleniu skręciłem na północ. I tutaj zaczęła się jazda. Rozlewiska, błoto (nie chcę myśleć jak to wygląda po deszczu!), a najgorsze to przekopy w poprzek drogi, czasami co 20 metrów, których często nie dało się bezpiecznie przejechać. Co trochę schodziłem z roweru i ponownie wsiadałem albo pchałem do kolejnej dziury. Na szczęście ten odcinek miał tylko jakieś 2 kilometry.

Na koniec musiałem przejechać przez rzekę, ale nie było głęboko, kawałek przejechałem, a od połowy przeprowadziłem skacząc z kamienia na kamień.

Na wysokości Wernejówki natrafiłem na kolorowe skały. Jak to fajnie zobaczyć coś, czego się jeszcze w życiu nie widziało. Coraz rzadziej mi się to zdarza.

Za Wernejówką zaczęła się “normalna” droga. Obecność aut świadczyła o tym, że powinienem w miarę płynnie przejechać.

Po jakiejś półgodzinie byłem w Besku. Skoczyłem jeszcze do sklepu po coś do picia i wystartowałem w drogę powrotną. Tym razem jechałem powoli i w domu byłem około 23.

Wycieczkę jako całość polecam do wykonania w tym kierunku jak ja jechałem. Przy wyższych stanach wody może być gorzej z przejezdnością niektórych odcinków (Mików - Komańcza, Polany - Puławy Dolne). Odcinek z Surowicy do Wernejówki najmniej przyjemny, po deszczu może być prawdziwe błoto.

Zostaw komentarz