Janosikowe dni - sierpień 2003

Gdzie: Terchova i okolice
Kiedy: 1.-3.08.2003.
Kto: Krzysiek (mój brat), Darek, Paweł, Grzesiek, Konrad, Smerfetka, Janosik, ja i inni

Dzień 1. - 1.08.2003 (piątek)

Mimo, że położyłem się spać około pierwszej w nocy, rano wstałem dwadzieścia po piątej. Oczywiście musiałem się spakować. Właściwie to już w środę wieczorem przygotowałem sobie większość ubrań na wycieczkę, ale i tak pakowałem się rano. Gdybym spakował się wieczorem, to wielu rzeczy bym zapomniał. O szóstej rano poszedłem do garażu aby poczynić ostatnie przygotowania do wyjazdu. Sprawdziłem olej, poziom płynu w chłodnicy, odpaliłem Smerfetkę i podjechałem pod chatę. Auto było dużo brudniejsze niż wydawało mi się wieczorem w mętnym świetle garażowych lamp. Szybko skoczyłem po wodę i umyłem je najlepiej jak to tylko można zrobić w dwadzieścia minut.

Wróciłem do domu i zjadłem śniadanie. Była 7:10. Zostało mi jeszcze trochę czasu, więc obijałem się. Około wpół do ósmej zacząłem znosić klamoty do furki. Po przeniesieniu pierwszej części bagaży skoczyłem do sklepu po żyletki, żeby mieć na poniedziałek. Wróciłem do domu i zachciało mi się jeszcze ogolić. I w ten sposób wyjechałem dopiero za 15 ósma. U Pawła byłem o 7:50. Wcześniej umawialiśmy się, że będę u niego o ósmej, ale w czwartek wieczorem Grzesiek nalegał, żeby wyjechać wcześniej, więc wysłałem do Pawła i Darka SMS-a, że będę do pół godziny wcześniej. Faktycznie byłem “do pół godziny” wcześniej, ale mógłbym być nawet o wpół do ósmej, gdybym się tyle nie guzdrał.

Paweł był już przygotowany. Miał ze sobą ogromną torbę podróżną. Co prawda wcześniej powiedziałem chłopakom, że mogą się nie krępować wielkością bagażu, ale takiej wielkiej torby się nie spodziewałem. Trzeba jednak przyznać, że w środku Paweł miał całkiem duży śpiwór, poza tym torba nie była całkiem wypełniona, więc można ją było w razie czego skompresować. Zapakowaliśmy się prędko do furki i pojechaliśmy na BP napełnić do pełna bak benzyną a koła powietrzem. Szło nam bardzo szybko i niedługo potem byliśmy u Darka. On też był gotowy, sprawnie przepakowaliśmy wszystkie bagaże do kufra i ruszyliśmy w trasę. O ile się nie mylę było wpół do dziewiątej.

Jechaliśmy sobie spokojnie dwupasmówką z Ząbkowic na Bielsko. Samochodów było mało, więc z prędkością 70 km/h nie przeszkadzaliśmy nikomu. Bardzo szybko osiągnęliśmy zjazd w kierunku Oświęcimia. Z powodu remontu wiaduktu przejeżdżało się dołem. Z przecięciem przeciwnego pasa nie było żadnych problemów, jako że działały tam światła, a ruch był mały. Od tego zjazdu nasza trasa wiodła drogami, po jakich bardzo lubię jeździć. Są to zwykłe drogi lokalne, po których auta jeżdżą 70 - 80 km/h. Nasza szosa prowadziła przez wioski, lasy, pola. Krajobrazy za oknem nie różniły się specjalnie od innych, które można zobaczyć gdzie indziej w naszym kraju, niemniej jednak nie czułem się znudzony. Napawałem się samą przyjemnością jazdy, nie myślałem jeszcze o punkcie docelowym. Gdy remontowałem Smerfetkę, marzyłem, że kiedyś będę nią mógł swobodnie i beztrosko podróżować po różnych miejscach Polski, nieśpiesznie mijać zwyczajne - niezwyczajne miejsca i delektować się samą jazdą. Wyobrażałem sobie, że będę zwiedzał małe kościółki i inne lokalne zabytki, odpoczywał na trawie w parkach, które odwiedzę pierwszy i może ostatni raz w życiu. W małych sklepikach będę robił zwyczajne zakupy tak jak miejscowi, między których się wtopię - będę przyglądał się, jak życie wygląda tam, gdzie nigdy nie byłem. Ta wycieczka miała stać się spełnieniem tego marzenia.

W Bieruniu skręciliśmy w stronę Oświęcimia. Trochę się bałem, że zabłądzimy w Oświęcimiu i pojedziemy na Wadowice, albo jeszcze gdzieś indziej, ale okazało się, że trasa jest świetnie oznaczona. Za to ja zagapiłem się i na pierwszym kompaktowym rondzie skręciłem w prawo zamiast przejechać prosto. Błyskawicznie zorientowałem się w pomyłce i zawróciłem. Po paru minutach byliśmy już na drodze na Kęty. Jechaliśmy co prawda wolno, ale równo i po niewielu minutach byliśmy już w Kętach. Na rynku w Kętach wykręciłem ten sam numer co w Oświęcimiu, czyli skręciłem w prawo zamiast w lewo. Trochę zmyliły mnie znaki, trochę zagapiłem się sam. Sprawnie wróciłem na drogę i po chwili jechaliśmy już w stronę Porąbki.

Nasz pierwszy postój zgodnie z planem wypadł na zaporze w Porąbce. Smerfetkę postawiliśmy w cieniu, a sami wybraliśmy się obejrzeć tamę. Zadzwoniłem do Krzyśka:

*- Gdzie jesteście?

  • Już tankujemy i za chwilę pojedziemy po Konrada.
  • A czemu tak późno?
  • Bo Grzesiek zaspał.*

No, ładnie! Była za dziesięć dziesiąta, a oni “już tankowali”. A spóźnili się na dodatek przez tego, któremu najbardziej zależało na wczesnym wyjeździe. Z drugiej strony nie przejęliśmy się zbytnio. Oni mieli nowe auto i jeśli Konrad nie będzie się guzdrał to dogonią nas koło granicy. Poza tym za bardzo byliśmy wyluzowani, żeby przejąć się taką drobnostką. Obleźliśmy zaporę, przeczytaliśmy tablicę informacyjną o elektrowni wodnej, nawiązaliśmy łączność telefoniczną z Anetą (Belki nie było) i wróciliśmy do Smerfetki. Po dokonaniu czynności obsługowych ruszyliśmy w stronę Żywca.

Smerfetka na zaporze

Wybrana przez nas główna droga biegła przez ogromne góry, na które żeby podjechać trzeba się było nieźle wcześniej bujnąć. O ile pamiętam na podjazdach byłem zmuszony redukować do trójki. Za to przed samym Żywcem zjeżdżało się z gór na poziom kotliny - Smerfetka bujnęła się wtedy na luzie prawie 100 km/h. W samym Żywcu postaliśmy kilka cykli świateł na skrzyżowaniu z drogą do Korbielowa - zielone włączało się na tak krótko, że zdążały przejechać najwyżej dwa auta. Po minięciu tego skrzyżowania droga biegła bardzo spokojnie, aczkolwiek wzmożony ruch na krętym odcinku z Żywca do Milówki sprawiał, że nie jechało się tak komfortowo jak dotychczas. Gdy przejeżdżaliśmy koło browaru w Żywcu Darek wyznał, że Żywiec to jego ulubione piwo. A jeszcze rok wcześniej wyrzekał, że w schronisku na Hali Krupowej Żywiec jest w tej samej cenie co Tyskie, a powinien być tańszy, bo gorszy.

W Kamesznicy zgodnie z tradycją dnia zamiast skręcić w lewo pojechałem prosto. Wjechaliśmy w jakąś wąziutką lokalną uliczkę, tak wąską, że dwa auta nie miały szansy się na niej minąć. Stanęliśmy na poboczu i zadzwoniliśmy do chłopaków. Byli gdzieś przed Bielskiem, swoją drogą nieźle sobie radzili, podobno pruli ile fabryka dała. Postaliśmy chwilę i zrobiliśmy w tył zwrot. Skręciliśmy na Zwardoń. Góra była tak ostra, że o trzecim biegu nie było mowy. Zresztą i tak były tam kocie łby i szybko dało się jechać tylko terenówką. Pod samym szczytem zredukowałem do jedynki i pierwszy raz się przestraszyłem. Co będzie jak w Terchowej będą jeszcze ostrzejsze podjazdy? Czy Smerfetka da sobie radę? Na szczęście za chwilę zrobiło się bardziej płasko, rozbujałem furę do 60 km/h i wbiłem czwórkę. Szosa pięła się spokojnie coraz wyżej. Jako, że chłopaki w Batmobilu byli jeszcze daleko, pojechaliśmy w stronę Koniakowa. Przed nami jechał Star załadowany węglem. Strasznie kopcił, więc chciałem go wyprzedzić. Co prawda droga wąska i pełna zakrętów, ale zdecydowałem się na manewr. Wcisnąłem mocniej gaz i wyskoczyłem na lewą stronę przekraczając podwójną ciągłą. Z góry zza zakrętu wyleciało na mnie jakieś Volvo. No to ja szybko po hamulach i z powrotem za Stara. Po tej próbie dałem sobie spokój i ciągnęliśmy się za ciężarówą do samej góry, a za nami cała kolejka innych samochodów. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że Star puszczał na nas niesamowitą czarną zasłonę dymną - nie wiedzieliśmy czy lepiej zamknąć czy otworzyć okna. Momentami nie było go w ogóle widać, mimo że jechał jakieś 5 metrów przed nami. Poza tym wlókł się niemiłosiernie - musiałem zredukować do jedynki, bo na dwójce miałem już za niskie obroty. I w ten oto sposób wyjechaliśmy na miejsce, które nazywa się Koczy Zamek.

Na Koczym Zamku byłem ostatnio jesienią 2000 roku z Darkiem. Szliśmy wtedy z Pietraszonki do Zwardonia. Pamiętam, że widać było główny grzbiet Małej Fatry Krywańskiej: Rozsutek, Stoh, Wielki Krywań. Tym razem powietrze było zamglone i widok nie był tak odległy. Pokazaliśmy tylko Pawłowi Pilsko i Stożek. Paweł nie chodził dotąd po Beskidach. Jego domeną były Sudety i Tatry.

Na Koczym Zamku dodatkową ciekawostką było kilka kobiet, które sprzedawały robione na miejscu koronkowe serwety. Nawet zastanawialiśmy się, czy by nie kupić takich dziewczynom, ale zrezygnowaliśmy. Aha, i jeszcze w jednej z zagród stała oryginalna Warszawa pick-up, bardzo rzadki samochód, na oko na chodzie. Po kolejnej kontroli technicznej wozu ruszyliśmy w stronę Zwardonia. Krzysiek i chłopaki byli już koło Żywca. My tymczasem zjeżdżaliśmy krętą wąską drogą w stronę Lalików. Na jednym z ostrzejszych odcinków sprawdziłem, jak Smerfetka hamuje silnikiem. Wbiłem dwójkę, puściłem gaz - auto jechało około 30 km/h i powoli się rozpędzało. Wydawało mi się, że nie powinno przyspieszać. Jednak kiedy wcisnąłem sprzęgło furka błyskawicznie rozbujała się do 50 km/h - dopiero wtedy skumałem, jak tu było ostro. Na jednym z zakrętów nie było asfaltu, a jedynie kostka brukowa. Zwolniłem do 20 km/h, bałem się, że przy większej prędkości będziemy się na naszych wąskich oponach ślizgać po tych kocich łbach jak na lodzie.

Do Zwardonia dojechaliśmy po kilkunastu minutach. Przed samym przejściem granicznym zaobserwowaliśmy potężną budowę autostrady, czy też terminala granicznego. Jeśli to budują autostradę, to miejmy nadzieję, że na tym kawałku się nie skończy, jeśli to ma być terminal, to nie wiem, po co go budują… Przed samą granicą miałem trochę pietra. Samochód był zarejestrowany na mojego kuzyna, a ja nie miałem żadnego kwitu wypożyczenia, czy czegoś takiego, a bałem się, że mogą się doczepić. Co prawda mieliśmy zamiar napisać na kolanie umowę użyczenia, ale daliśmy sobie spokój. Paweł powiedział, że jeśli taka umowa miałaby być ważna, to musiałaby być poświadczona notarialnie. Ponadto bałem się, że celnicy mogą zatrzymać Smerfetkę jako zabytek i nie pozwolą nam przejechać. Z drugiej strony auto jest zarejestrowane na normalne blachy i nie jest wpisane do rejestru zabytków, więc pod tym względem czułem się w miarę spokojnie.

Na granicy była kolejka długości nie większej niż na dziesięć aut. Odprawa szła w miarę sprawnie. Paweł w międzyczasie skoczył do sklepu po gazetę. Siedząc w aucie przygotowaliśmy paszporty. Zieloną kartę miałem w pogotowiu, ale nie zamierzałem dawać jej do kontroli, bo od razu by wyszło, że nie widnieje tam nazwisko żadnego z nas. W czasie oczekiwania wyłączałem silnik. Wcześniej bałem się trochę, że będę miał problemy z odpaleniem, ale nic takiego się nie stało - Smerfetka kręciła za każdym razem wzorowo. I bardzo dobrze, bo do przejścia było pod górkę, a nie wiem, czy wypada samochód przepychać przez granicę. Gdy już podjechaliśmy do kontroli pogranicznicy sprawdzili nasze paszporty i na szczęście nie chcieli zielonej karty ani dokumentów wozu, jedynie Słowak spytał się, który to rocznik. Już po wycieczce Paweł sprawdził, że wyjeżdżając za granicę pożyczonym wozem trzeba mieć poświadczoną notarialnie umowę użyczenia. Trzeba powiedzieć, że nam się usrało!

Zaraz za granicą zaczęliśmy wypatrywać knajpy, w której mieliśmy czekać na chłopaków. I rzeczywiście zaraz za mostem kolejowym była jakaś mała knajpka przy sklepie. Nie za bardzo było tylko gdzie zaparkować. Zacząłem cofać, gdy w tym momencie zobaczyłem drugą knajpę z parkingiem jakieś 50 metrów dalej, tę, o którą chodziło Krzyśkowi. Podjechaliśmy tam i weszliśmy do środka. Chłopaki wzięli po browarze, a ja niestety mineralkę. Wystrój lokalu przypominał lata osiemdziesiąte, mniej więcej jak bar na dworcu w Jaworznie, z tą różnicą, że tutaj było czysto, jasno i przyjemnie. Zajęliśmy stół pod oknem i czekaliśmy. Przekroczenie granicy dało mi poczucie luzu i oddalenia od problemów i trosk życia codziennego, choćby dlatego, że nie działała tu moja komórka. Żałowałem tylko, że nie mogę jeszcze chłodnym browarem osłodzić sobie tych sielankowych chwil.

Mniej więcej po pół godzinie dojechali Krzysiek, Konrad i Grzesiek. Wzięli sobie też (oprócz Grześka, który drajwerzył) po piwie i siedli z nami. Było koło dwunastej. Planowaliśmy którędy jechać do Terchowej. Ja zastanawiałem się, czy nie wykorzystać skrótu. Jednak droga ta była zaznaczona na mapie najcieńszą możliwą kreską, a na dodatek narysowane były na niej ostre podjazdy (10%). Grzesiek wolał jechać przez Zilinę, a jako że on nas ubezpieczał na wypadek klynknięcia Smerfetki, wybraliśmy również tę drogę. Darek, Krzysiek, Grzesiek i Konrad walnęli sobie partyjkę piłkarzyków. Po jakimś czasie zebraliśmy się, chłopaki mieli tylko dokończyć piwo i dogonić nas na trasie.

Spod knajpy jechało się cały czas w dół, na początku na luzie. Dzięki temu silnik nagrzewał się bardzo powoli - mimo ciepłego dnia strumień powietrza chłodził go skutecznie. Jadąc przez Skalite zauważyliśmy, że na słupach elektrycznych wiszą głośniki, z których płynie muzyka. Bardzo nam się to podobało, czuliśmy się jak w jakimś kołchozie. Muzyka też była odlotowa - same utwory z gatunku “czeskie wesele”! Jedynie pogoda nie nastrajała optymistycznie, nadpłynęły szare chmury.

Droga z Čadcy do Ziliny była szeroka i płaska. Jechaliśmy sobie spokojnie 70 - 80 km/h, mimo tego mało kto nas wyprzedzał. Z jednej strony często nie bardzo się dało, poza tym słowaccy kierowcy nie jeżdżą tak po wariacku jak Polacy. Dotarliśmy do Ziliny, lecz chłopaków dalej nie było za nami widać. Od mojego ostatniego pobytu w Zilinie układ drogowy pozmieniał się trochę. Jednak dzięki doskonałej mapie drogowej Słowacji i refleksowi Darka, Pawła i mojemu, przejechaliśmy nowopowstałe węzły komunikacyjne bez problemu i trafiliśmy bezbłędnie na szosę w stronę Terchowej. Po paru kilometrach zachciało nam się lać, więc zatrzymaliśmy się w miejscu gdzie droga wychodziła z lasu na rozległą równinę, a gdzie dwa lata wcześniej stały bilboardy z napisem “Martiner - krasne pivo, krasny kraj” i zdjęciem, wypisz, wymaluj, takiej samej równiny zasłanej falującym zbożem. Podczas lania patrzyliśmy na masyw Małej Fatry widoczny jak na dłoni.

Po odpryskaniu się podążyliśmy dalej. Droga była tutaj węższa i bardziej kręta, z gatunku tych, które lubię. O dziwo nie jechałem wcale wolniej. Tylko jeden, najostrzejszy zakręt przejechałem przy mocnym wychyleniu pudła i przyhamowaniu do 50km/h. Dosyć prędko osiągnęliśmy cel naszej podróży. Na szczęście ludzi było jeszcze niewiele i bez problemu dojechaliśmy do parkingu obok namiotu, w którym w dzień były występy. Przy wjeździe podszedł do nas koleś - parkingowy i zagaił (oczywiście po Slowacku):

*- Dzień dobry, proszę 30 koron za wjazd na parking.

  • Chcielibyśmy rozbić namiot.
  • No to można tu niżej… a tam wyżej za darmo.
  • No to my rozbijemy się wyżej.
  • Ale za samochód trzeba zapłacić.
  • Eee… Hmm…* - zastanawialiśmy się. Nie było wiadomo, czy ta opłata jest za godzinę, czy za dzień. Widząc naszą niepewność Słowak zaproponował taryfę promocyjną:
    - Dwadzieścia koron bez listoka.

No to jak tak, to spoko! Daliśmy od razu dwadzieścia koron i wjechaliśmy na parking bez kwitka. Auto stało tam za te 20 koron przez trzy dni i nikt się nie czepiał. Właściwie to nie jestem pewien, czy aby ten parkingowy sam sobie tych biletów nie wydrukował w domu i czy zgarniał kasę legalnie.

Na polu namiotowym stało ze dwadzieścia aut, powyżej było rozbitych trochę więcej namiotów. Zaczęliśmy szukać dogodnego placu pod nasz namiot. Od razu zorientowaliśmy się, dlaczego wyżej jest za friko. Praktycznie wszędzie było bardzo pochyło, jedyne płaskie miejsca zastawione już były namiotami. Pierwsze w miarę płaskie miejsce pod namiot, które znaleźliśmy stanowiło jedyną drogę powrotną dla samochodów, które wyjechały wyżej. Nie chcąc jej blokować zaczęliśmy szukać czegoś nowego. Na szczęście znalazł się jeszcze jeden w miarę płaski placyk. Do szczęścia brakowało nam tylko namiotu - był on w aucie, którym jechali Grzesiek i paczka. Nie mogliśmy się ich doczekać. W końcu Darek i Paweł zostali, a ja poszedłem szukać chłopaków. Gdy dotarłem w okolice kościoła, zdążyłem jedynie obejrzeć egzemplarz pierwszej Skody Felicji (czyli Oktawii kabrio), gdy nadjechał Batmobil. Wgramoliłem się na pakę i poprowadziłem ich na parking. Jak się okazało, chłopaki wypili jeszcze w knajpie po dwa piwa i zjedli obiad. A my umieraliśmy z głodu czekając, aż nam przywiozą bambetle od namiotu. Po chwili wywlekliśmy namiot i zanieśliśmy na upatrzone miejsce.

Rozbijanie namiotu poszło nam wyjątkowo sprawnie. Co prawda minęło chyba z dziesięć lat, odkąd namiot ten był rozbijany, ale tydzień wcześniej sprawdziłem, czy niczego nie brakuje. Poza tym mieliśmy instrukcję. Najbardziej przydatne było jednak doświadczenie Pawła, który często jeździł pod namiot. Po pół godzinie namiot był gotów. Zamknęliśmy go i podążyliśmy w kierunku pizzerii u Adama. Tu spotkało nas rozczarowanie. Po pierwsze, nie było kolejki. Niby to dobrze, ale przez to brakowało tej wizycie trochę klimatu. Po drugie, najważniejsze, w karcie napojów nie było ani Złotego Bażanta, ani Pilsnera, ani Martinera. Tragedia! Coż było robić, zamówiliśmy do obiadu inne piwa. Na szczęście pizze były jak dawniej wypiekane w piecu chlebowym w rogu izby. Poza tym z żalem stwierdziłem brak na ścianach starych, czarno-białych zdjęć życia wiejskiego, zamiast nich pojawiły się oklepane landszafty - zachody (czy też wschody) słońca nad górami itp.

W kamiennym kręgu

Po pizzy podążyliśmy w kierunku sklepu. Tam długo zastanawialiśmy się co kupić. Krzysiek i jego ekipa namawiali nas na gin. Ja osobiście wolałem nie eksperymentować i zanabyć wodę leczniczą Jana Bechera. Tak czy siak skończyło się na ginie. Poszliśmy za pomnik Janosika, gdzie usadowiliśmy się w kamiennym kręgu, który był kiedyś klimatycznym miejscem na robienie ognisk. Odbiliśmy pierwszą flaszkę ginu. Przyznam się, że nie smakował mi za bardzo, miałem wrażenie jakbym pił wywar z szyszek. Dlatego nie partycypowałem w drugiej flaszce (Paweł zresztą też), którą chłopaki wypili sami i chwała im za to.

Stroimy stan

Nieopodal pojawiła się ekipa Słowaków. Długo obserwowaliśmy jak nie mogą sobie dać rady z rozbiciem ogromnego namiotu, a dokładniej rzecz biorąc nie mogą przeskoczyć etapu postawienia stelaża. Wyglądało to tak, że dwóch - trzech gości trzymało mniej więcej połowę złożonej konstrukcji, a ktoś inny próbował domontować nową część. Niestety co trochę coś im odpadało lub rozlatywała się całość i tak mozolili się jak ten Syzyf pod górę, czy raczej jak sąsiedzi z czeskiej kreskówki. Stroimy stan Wstyd się przyznać, ale strasznie się z ich nieudolnych wysiłków śmialiśmy, aż w końcu nie zdzierżyliśmy i poszliśmy im pomóc. Słowacy przyjęli naszą ofertę pomocy z otwartymi rękami, sami zresztą też śmiali się do rozpuku ze swoich wysiłków. Okazało się, że nie bardzo wiedzą z czego składać stelaż, bo mają dwa namioty w częściach wymieszane ze sobą, a na dodatek nie wiadomo czy kompletne. Nie przestraszyło nas to i zaczęliśmy wraz z nimi dopasowywać, dobudowywać, potem burzyć i tak po piętnastu minutach uzyskaliśmy całą konstrukcję stelaża. Wyglądała tak sobie, ale przynajmniej stała o własnych siłach. Pozostało tylko naciągnąć szmatę i gotowe. Po pierwszym założeniu szmaty okazało się, że wszystkie sznurki do śledzi są wewnątrz namiotu. Ściągnęliśmy więc poszycie i zarzuciliśmy jeszcze raz, tym razem na prawą stronę. Potem już tylko powbijaliśmy śledzie i namiot był gotowy. Trzeba przyznać, że stał nawet stabilnie i nie wyglądał za bardzo koślawo, Słowacy mówili, że wygląda “vybornie” ;-).

Jupi jaj jaj, jupi jupi jaj ...

Jeden ze Słowaków odbił siódemkę Borowiczki i aby przypieczętować słowacko-polskie braterstwo obleciał z kolejką nas wszystkich nalewając każdemu po ćwierć szklanki lub więcej. Po wypiciu bani mieliśmy się zbierać, ale Słowacy zaczęli nas zatrzymywać:

- Nigdzie nie idźcie, za chwilę nasi kumple przyniosą tu sto piw!

Sto piw brzmiało nieźle, choć średnio w to wierzyliśmy. Tymczasem jeden z kolesi chwycił za akordeon i zaczął wygrywać różne wesołe piosenki, z których zapamiętałem jedną o najprostszym tekście: “jupi jaj jaj, jupi jupi jaj … itd.”. Po chwili rzeczywiście przyszli dwaj goście niosący KEG-a, pompkę i plastikowe kubeczki. Kto był w Terchovej, ten wie, na jakiej stromej górze stoi pomnik Janosika i gdzie musieli się wdrapać z beką pełną browaru. Za chwilę piwo polało się do kubków i zaczęliśmy śpiewać w kółeczku do wtóru akordeonu. Oczywiście kaleczyliśmy teksty na maxa, ale nie miało to znaczenia, bo najważniejsza była spontaniczna atmosfera imprezy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się bawiłem, może w któreś Juwenalia?

Tymczasem zbliżała się godzina koncertu. Z żalem zostawiliśmy więc naszych słowackich znajomych, pobębniliśmy na odchodnym w blaszany pomnik Janosika i podążyliśmy płajem, bez schodzenia do drogi, w kierunku amfiteatru nad Borami. Na miejscu okazało się, że bilety przez dwa lata zdrożały od 50 do 90 Sk. Nastręczało to niejakie trudności w wydawaniu reszty, ale poradziliśmy sobie jakoś i nabyliśmy w drodze kupna bilety. Jedynie Darek nie kupił od razu biletu, tylko zaczął bajerować dziewczynę, która je sprzedawała, najpierw pod pretekstem, żeby mu obniżyła cenę, potem namawiał ją, żeby weszła z nim na koncert - nagabywał ją chyba z pół godziny. My tymczasem szukaliśmy miejsca do siedzenia. Okazało się, że spóźniliśmy się i nie znajdziemy miejsca na sześć osób na ławkach. Dlatego siedliśmy poniżej ławek na jakimś schodku. Miało to tę zaletę, że było blisko sceny.

Tradycją festiwalu jest, że w piątek występują muzykanci z Terchovej i okolic. Bardzo lubię muzykę terchowską, bo niesie bardzo pozytywne wibracje. Muzyka polskiego Podhala jest w porównaniu z nią rzewna, powolna i nasycona smutkiem czy też tęsknotą. Natomiast melodie terchowskie są bezkrytycznie optymistyczne. Forma niemal każdej piosenki jest następująca: najpierw muzyka gra szybko bez śpiewu, potem następuje śpiewana zwrotka w tempie wolniejszym, po czym powraca szybka część refrenowa znów bez śpiewu. Schematu tego przestrzegają wszyscy muzykanci: grający na smyczkach i na harmoniach (heligonkach), wyjątkiem są tylko śpiewy a capella solo i w chórze. Siedząc na koncercie zacząłem wykładać Pawłowi, który pierwszy raz miał styczność z tą muzyką, teorię formy pieśni terchowskiej, którą streściłem w dwóch zdaniach: “najpierw śpiewają i grają wolno, a potem nie śpiewają i napierdzielanka”.

Krzysiek i jego ekipa usadowiła się na górze, gdzie były sklepiki z browarem (niestety królował Šariš, który my nazywaliśmy SARS) i innymi delicjami (kiełbasa, wata cukrowa itp.), w czasie koncertu odwiedziliśmy ich idąc po browar.

Ogólnie byłem już pod niejakim gazem i bawiłem się na koncercie świetnie, wywijałem rączynami na wszystkie strony, śpiewałem i udawałem, że gram na basetli. W pewnym momencie wychwyciłem ze słów konferansjera, że zespół “Muchovci” (gwiazda muzyki terchovskiej) wzbogacił się o głos kobiecy. Byłem ciekaw, kto to będzie. Po chwili na scenę wyszła babcia w wieku około 60 lat ubrana w strój ludowy i chustkę na głowie i zaczęła śpiewać a capella. Z jej postawy i głosu biła pewność siebie i poczucie, że to co robi jest wartościowe i że jej i wielu innym się podoba. Wrażenie, które wywarła na publiczności, w dużej przecież części składającej się z osób, które na co dzień nie słuchają muzyki ludowej, było piorunujące - po zakończonej piosence wzniosła się gromka owacja. Możliwe też, że owację tę zgotowano wchodzącym właśnie na scenę braciom Muchowcom. Tak czy siak muzyka tej grupy zyskała dzięki “nowemu żeńskiemu głosowi” na kolorycie.

W pewnym momencie zauważyliśmy brak Darka. Najpierw myśleliśmy, że poszedł po piwo, ale nie wracał, więc poszedłem do Krzyśka, Konrada i Grześka. U nich Darka też nie było. Trochę się martwiliśmy, czy mu się nic nie stało, szczególnie, że był nieźle zawiany i wcześniej trochę przysypiał na koncercie.

Po koncercie zwinęliśmy się razem do namiotu, gdzie napotkaliśmy Darka śpiącego w ubraniu na swoim śpiworze. Uspokojeni poszliśmy w kierunku epicentrum festiwalowej zabawy obok dużego namiotu ze sceną i ławkami. Szybko jednak odechciało nam się łażenia, byliśmy zmęczeni podróżą i hulankami, także prędko wróciliśmy, po czym położyliśmy się spać.

Dzień 2. - 2.08.2003 (sobota)

W nocy miałem wrażenie, że śpię w środku nieustającej imprezy. Po pierwsze do późna grała dyskoteka obok karuzeli, dwa namioty dalej jakaś kapela góralska zrobiła imprezę i co chwilę ktoś intonował przepitym głosem pieśni ludowe - za każdym takim śpiewem budziłem się i za chwilę znów zasypiałem. O piątej rano jakieś ranne ptaszki kilka namiotów dalej zrobiły sobie grilla (a może po prostu kontynuowali imprezę z nocy?) i zaczęli śpiewać, znaczy drzeć się wniebogłosy. Poza tym spało nam się świetnie, noc była ciepła a my byliśmy zbyt zmęczeni, żeby boczyć się na panujący wokół harmider - wręcz przeciwnie - miało to nawet swój urok, w końcu przyjechaliśmy tu na festiwal muzyki ludowej.

Rano wstaliśmy dość późno. Wszyscy (może tylko Paweł nie) mieli kaca. Ja z Pawłem jako najżywotniejsi wybraliśmy się do sklepu. Pierwszy raz na Słowacji zdarzyło mi się, że ze sklepu wyszedłem bez piwa (no, może jak byłem z Belką dwa lata temu, to też mi się zdarzało ;-) ). Zanim jednak wyszedłem nabraliśmy z Pawłem zakupów dla siebie i reszty ekipy. W czasie zakupów czułem się niewyraźnie, najbardziej zbierało mi się na wymioty na widok deseru czekoladowego Danone, który sobie kupiłem.

Po zrobieniu zakupów wróciliśmy z Pawłem na pole namiotowe. Od poprzedniego wieczora pojawiło się na nim bardzo dużo nowych namiotów i aut. Z samochodów najbardziej podobała mi się Skoda Octavia kombi z lat sześćdziesiątych. To była chyba jakaś sanitarka, bo z jednej strony miała jedne, a z drugiej dwoje drzwi. Na pace w środku spał jakiś gość w śpiworze.

Po śniadaniu odstawialiśmy przed namiotem egzystencję. Nikomu nie chciało się podnieść i iść na wycieczkę na Diery. W końcu pozbieraliśmy się jakoś i około w pół do jedenastej wystartowaliśmy. Nie mogliśmy tylko znaleźć Grześka i Konrada, którzy noc spędzili na pace Batmobila (Krzysiek spał na materacu w przedsionku naszego namiotu). Przy wejściu do Dierów wypiłem duszkiem jakąś herbatę mrożoną i odżyłem trochę. Potem umyłem się w umywalce wykutej w skale na drodze spływającego po zboczu strumyka. Po tym poczułem się jak młody Bóg, szło mi się bardzo rześko.

W Dierach

Na rozwidleniu szlaków zastanawialiśmy się chwilę, w którą stronę uderzyć. Pierwotnie mieliśmy w planach przejść do góry Dolnymi Dierami, a potem wrócić Nowymi. Ciekawość pchnęła nas jednak od razu w Nowe Diery, gdzie nikt z nas wcześniej nie był. Szlak piął się brawurowo wąwozem potoku meandrującego między wysokimi na kilkanaście metrów ścianami. Oczywiście po drodze było też kilka drabinek, po których pokonywaliśmy wodospady. Po krótkim czasie szlak wyprowadził nas na zbocza wąwozu - znaleźliśmy się kilkadziesiąt metrów powyżej miejsca, gdzie byliśmy przed chwilą. Po drodze były dwa punkty widokowe - mogliśmy z nich podziwiać przepastne wąwozy i swobodną przestrzeń wysoko ponad nimi. Po kolejnych kilkunastu minutach dotarliśmy do polany, na której schodziły się szlaki na Diery, Rozsutek i do Stefanowej. Usiedliśmy nad strumieniem i rozkoszowaliśmy się spokojem jaki tu panował. Co prawda wokół było wiele ludzi, ale zachowywali się cicho, oczarowani nastrojem miejsca, delikatnością szemrzącego potoku.

Krzysiek zaczął moczyć nogi w strumieniu. Woda była zimna i Krzysiek powiedział, że stawia piętnaście piw temu, kto wytrzyma pół godziny z nogami w wodzie. Po chwili jednak zmniejszył stawkę do 10 piw - po przyzwyczajeniu się nie było aż tak źle. W międzyczasie zjedliśmy z Darkiem jakieś kanapki i owoce.

Nie bardzo wiedzieliśmy co ze sobą zrobić przez resztę dnia. Dobiegało południe, czasu mieliśmy wbród. Krzysiek zaczął coś mówić, że nieopodal jest jakiś szlak przez Boboty, którym możemy dojść do centrum Terchovej. Nie wiedzieliśmy jednak, gdzie tego szlaku szukać i pomysł spełzł na niczym. Ja tylko chciałem przejść się na pobliską przełęcz, przez którą biegł szlak do Stefanovej. Podeszliśmy na przełęcz, z której zresztą nie było widać nic specjalnego i znaleźliśmy szlak na Boboty. Prowadził on na krechę w stronę jednej z gór obok przełęczy i szybko znikał w lesie. Nie wiedzieliśmy czy iść, czy dać sobie spokój. Perspektywa wspinania się na krechę ponad 300 metrów w pionie nie nastrajała nas optymistycznie, z drugiej strony nie mieliśmy czym zapełnić czasu i wystartowaliśmy pod górę, tłumacząc sobie, że “wyżej pewnie szlak idzie zakosami”.

Na Bobotach - w tle po lewej Stoh

Guzik prawda! Szlak prawie cały czas szedł na krechę. Mimo tego szło się nawet całkiem fajnie. Cienie drzew chroniły nas przed skwarem, co chwilę przysiadaliśmy na jakimś zwalonym pniu, a że szliśmy krok za kroczkiem, “langsam aber sicher”, to po około trzech kwadransach osiągnęliśmy szczyt Bobotów bez specjalnego zmachania. Tutaj szlak biegł niewielkimi skokami po kilkanaście metrów w górę i w dół, i w górę i w dół. Co chwilę oczom naszym ukazywały się wspaniałe panoramy Wielkiego Krywania, Chleba i Stoha. Na szlaku spotkaliśmy kilka osób. Co ciekawe na szczycie momentami słychać było muzykę z karuzel w Terchovej - ciekawe jak podobała się zwierzętom w lesie, w parku narodowym Mała Fatra?

Zejście z Bobotów było dużo gorsze niż podejście. Nie dość, że ostre, to jeszcze po osypującym się żwirze. Najgorsze jednak były odcinki z łańcuchami. Były nawet dość eksponowane, oprócz łańcucha nie bardzo było o co zaczepić ręce, żwir osuwał się spod nóg, słońce prażyło w czaszkę. Umęczyliśmy się tym zejściem bardziej niż wspinaczką pod górę. Miało to tylko tę zaletę, że bardzo szybko doszliśmy do drogi z Terchovej do Stefanowej.

Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal ...

Obok szosy płynął wartki strumień, a w nim siedziało pełno ludzi. Za ich przykładem zeszliśmy do koryta, zzuliśmy obuwie i zamoczyliśmy nogi. W strumieniu Woda nawet nie była bardzo zimna, najzimniejsze było kamieniste dno. Po chwili spokojnego pluskania się poszedłem na całość - zanurzyłem się po szyję. Oparłem się rękami o dwa omszałe kamienie i pozwalałem unosić się wartkim falom. Momentami prąd był tak silny, że bałem się, że woda ściągnie mi majtki, ale nic takiego się nie stało. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę w wodzie, ja poszedłem w krzaki się przebrać po czym podążyliśmy w stronę Terchovej.

Po około dwudziestu minutach byliśmy w restauracji Covera, gdzie mieliśmy zamiar zjeść obiad. Niestety na zamiarze się skończyło, bo pani bufetowa powiedziała nam, że “już się nie warzy”. Przez chwilę nie mogłem uwierzyć, dopiero gdy druga barmanka powiedziała nam, że już nie wydają obiadów, skapitulowaliśmy. Po chwili byliśmy przy namiocie. Spotkaliśmy Konrada i Grześka, którzy też byli na wycieczce w Dierach, i to nawet wyszli przed nami.

Nie bardzo chciało nam się szukać obiadu daleko, więc wstąpiliśmy do pensjonatu obok pola namiotowego. Okazało się, że ceny były tam w miarę przystępne, działała klimatyzacja i był kibel, zostaliśmy więc na obiad. Oczywiście wzięliśmy prażony ser i piwo (zauważcie: była godzina trzecia po południu, a my piliśmy dopiero pierwsze piwo!). Po obiedzie rozłożyliśmy się na karimatach przed namiotem i egzystencja. Gdy już się wyspałem zacząłem obserwować życie i twórczość koników polnych, które upodobały sobie tropik naszego namiotu i na nim wygrzewały się w słońcu, kopulowały i wydalały.

Konsumpcja arbuza przed namiotem

Darek i ja skoczyliśmy na pobliskie stragany i przytachaliśmy arbuza. Choć po podzieleniu na czterech nie było go dużo, to wchodził ciężko - byliśmy nasyceni obiadem, upał też nie sprzyjał obżeraniu się. Krzysiek podzielił się swoją ćwiartką z Grześkiem i Konradem.

Około godziny siódmej wieczorem przyjechał Michał, brat Grześka. Właściwie to nie przyjechał, lecz przejechał, bo nie wpuścili go na zapchany już parking pod polem namiotowym. Musiał więc snuć się dalej w korku samochodów gorszym niż w stolycy o piątej po południu w piątek, bo nie bardzo dało się zawrócić. Jakoś w końcu mu się to udało, bo po godzinie podjechał ponownie i dogadał się z parkingowym, po czym zaparkował i pośpiesznie rozbił z Agnieszką (swoją żoną) namiot. Spotkałem ich wracając z kibla typu Toi-Toi, w którym zaspokoiłem dużą potrzebę fizjologiczną i czułem się jak nowo narodzony.

My tymczasem zbieraliśmy się na koncert. My to znaczy Darek, Paweł i ja. Reszta ekipy zamierzała iść do knajpy, którą odkryli Grzesiek i Konrad, i w której byli na śniadaniu wtedy, kiedy nie mogliśmy ich znaleźć. Jak można się było spodziewać wejście na 10 minut przed rozpoczęciem koncertu gwarantowało miejsca stojące. Znaleźliśmy jednak całkiem niezły punkt na schodach między rzędami. Byliśmy na środku widowni, z której strony by nie patrzyć.

Drugiego dnia koncert wieczorny składał się z występów reprezentantów różnych krajów i kultur muzycznych. Zaczął się jednak akcentem terchowskim, a mianowicie występem “Terchovskiego Heligonkowego Orchestru”. Na scenę wyszło kilku chłopców z małymi harmoniami i zaczęło grać i śpiewać melodie terchowskie. Po chwili wyszło kilka kolejnych osób z harmoniami i tak co trochę dołączało parę osób, aż na scenie stało i grało chyba z pięćdziesięcioro dzieci. Właściwie od pewnego momentu trudno było stwierdzić, czy nowo wychodzący faktycznie grają, czy tylko markują. Jeśli grali naprawdę, to chwała Słowakom za to, że tak kształcą muzycznie swoje dzieci!

Z występów “na rozgrzewkę” zapadł mi w pamięć jeden gość grający na akordeonie. Wyraźnie widać było, że improwizuje, śpiewanie nie szło mu składnie. Podejrzewam, że był poza tym na lekkim rauszu. W ostatniej zwrotce zrehabilitował się: sypnął jakimś żartem i spuentował swój występ brawurowym wycinaniem na akordeonie, za co nagrodzony został gromką owacją.

W odróżnieniu od piątku sobotni artyści prezentowali dużo wyższy, profesjonalny poziom. Niestety ich muzyka była często zbyt techniczna, a za mało żywa. Pierwszym zespołem, który ruszył publikę do tańca był “Pressburger Klezmer Band” z Bratysławy, prezentujący muzykę żydowską. Niestety nie było mi dane obejrzeć całego występu zespołu polskiego “Muzyka Jana Karpiela”, bo akurat stałem w kolejce po piwo. Darek mówił, że zaczęli nieźle, ludziom podobały się szczególnie góralskie tańce. Niestety później przysmęcili i zakończyli zbyt pesymistycznie, żeby zawalczyć z “Nebeską muziką” czy “Muchovcami”.

Niezły był konferansjer. Na początku nie wyróżniał się niczym szczególnym - ubrany w dżinsy i koszulę - normalny gość. Jednak przy którymś wyjściu na scenę zaczął parodiować innych znanych (na Słowacji) prezenterów (a może polityków?), raz nawet założył perukę i dokleił sobie sztuczne wąsy. W innej przerwie zaśpiewał a capella piosenkę Michała Docolomanskiego (który wystąpił był w piątek) z wymyślonym przez siebie tekstem. O ile dobrze zrozumiałem opisywał w nim jakieś aktualne przepychanki polityczne czy też afery, od których jak widać Słowacja też nie jest wolna.

Niezbyt miłe wrażenie pozostawił zespół “Toc kolotoc” z Pragi. Kolesie byli do tego stopnia hiperprofesjonalni, że nie zaczęli grać, dopóki nie usunięto awarii mikrofonu przy jednej z gitar. Gdy w końcu po kilku długich minutach zagrali, okazało się, że gitara ta właściwie nie wnosi nic istotnego do całości, a w zespole były oprócz niej chyba dwie czy trzy inne gitary. Muzycznie zespół ten był bezpłciowy. Jak to mawiają, “złej baletnicy…”.

Na koniec koncertu planowany był pokaz sztucznych ogni. Wcześniej miała grać orkiestra złożona ze wszystkich kapel terchowskich. Postanowiliśmy zmyć się przed końcem, żeby później nie utknąć w tłumie wylewającym się z amfiteatru. Gdy zaczęła grać orkiestra my byliśmy na polu namiotowym, z którego za chwilę obserwowaliśmy wybuchy. Po tym przeszliśmy się z Pawłem na stragany i kupiliśmy naszym dziewczynom serca z piernika z napisem “Milujem Ta”. Niedługo potem uderzyliśmy w kimę. Noc przebiegła tak jak poprzednio: do rana przeszkadzała nam muzyka z karuzel i odgłosy balangujących w pobliskich namiotach.

Dzień 3. - 3.08.2013 (niedziela)

Rano wstałem przed siódmą i poszedłem do Smerfetki. Sprawdziłem poziom oleju, płyn w chłodnicy, podpiąłem akumulator, zrobiłem porządek w bagażniku. Potem skoczyłem do zaimprowizowanej umywalni składającej się z rynny z zamocowanymi nad nią kranami i umyłem się porządnie. Tam spotkałem Agnieszkę i Michała. Okazało się, że zniechęceni wielkim tłokiem nie weszli wczoraj na koncert, poobserwowali tylko trochę zza płotu i ruszyli do knajpy. Powiedziałem im, żeby skoczyli sobie dziś wyciągiem na Wielki Krywań i zwiedzili Diery. Teraz, gdy większość ludzi się zwinęła powinni nie mieć problemów ze znalezieniem kwatery.

Wróciłem na parking. Od wczorajszego wieczora przerzedziło się na nim trochę, znikło wiele namiotów i furek. Chłopaki obudzili się w tym czasie. Ustaliliśmy, że zwijamy obozowisko i jedziemy na śniadanie do tej knajpy, którą obczaili Grzesiek z Konradem. W planach mieliśmy zwiedzanie zamku orawskiego, także chcieliśmy zwinąć się rano, zanim zacznie się parada zaprzęgów konnych i znowu wioska się zakorkuje.

Przed sklepem

Około dziewiątej byliśmy spakowani i wyjechaliśmy na drogę. Na szczęście nie było zbyt wielkiego ruchu i po chwili staliśmy już przed wspomnianą knajpą na przeciwko urzędu gminy (obecnego uradu). Niestety była zamknięta, więc podjechaliśmy pod pensjonat obok pola namiotowego. Tam okazało się, że możemy wykupić sobie dostęp do bufetu takiego jak mają goście hotelowi. Kosztowało to jednak dość drogo więc rzuciłem pomysł, żeby podjechać pod sklep, kupić jakieś jogurty i olać knajpy. Tak też zrobiliśmy. W sklepie oprócz jogurtów nakupiliśmy jak głupi piwa. Ja wziąłem 5 Złotych Bażantów i 5 zielonych Martinerów (Martinsky Prazdroj - 10% ekstraktu). Na parkingu przed supersamem wrąbaliśmy śniadanko i wystartowaliśmy w stronę Oravskiego Podzamoka.

Potęga, Panie ... potęga!

Wybraliśmy trasę przez Zazrivą. Nie było sensu wracać aż do Ziliny. Za Terchovą napotkaliśmy ostry podjazd oznaczony 12%. Musiałem zredukować do jedynki. Może nawet pociągnąłbym na dwójce, gdybym wcześniej zredukował. Niestety dwójkę wbiłem późno i miałem już za niskie obroty, żeby wyciągnąć pod górę. Podjazd był na szczęście krótki, za to z drugiej jego strony było tak ostro, że po chwili Smerfetka osiągnęła na luzie 90 km/h. Droga była kręta więc przyhamowałem. Poczuliśmy swąd palonych hamulców. Trasa wiodła początkowo malowniczymi dolinami górskimi. Była bardzo kręta, więc jechaliśmy sobie delikatnie 60 km/h, za nami sznureczek wozów nie mogących nas za bardzo wyprzedzić. Dopiero po wyjechaniu na główną trasę skończyły się ostre zakręty, za to musieliśmy pokonywać częste krótkie podjazdy, dlatego rozbujaliśmy się do osiemdziesięciu, Smerfetka szła jak przecinak. Im bliżej naszej granicy, tym więcej polskich blach. Czuliśmy się prawie jak w domu.

Oravski Podzamok okazał się być niewielkim sympatycznym przysiółkiem. Na głównym placyku przed zamkiem stało kilka zabytkowych domów w stylu CK Monarchii, były w nich restauracje. Auta zostawiliśmy na parkingu, niestety nie było wolnych miejsc w cieniu. W kasie kupiliśmy bilety (100 Sk od łebka) i jeden bilet na fotografowanie (50 Sk). Most zwodzonyPo chwili zebrała się grupa w połowie złożona z Polaków, reszta to Słowacy i Czesi. Przewodniczka co prawda mówiła po Słowacku, ale na szczęście powoli i wyraźnie, także rozumieliśmy wszystko. Najbardziej podobało mi się, gdy mówiła “nieh sa patrzi”, co znaczyło chyba “proszę dalej”.

Na moście zwodzonym

Zamek robi potężne wrażenie. Wznosi się na ogromnej skale na wysokość 112 m ponad poziom doliny. W rzeczywistości składa się on z trzech zamków położonych jeden wyżej od drugiego. Na najniższy poziom wchodzi się przez trzy bramy i uliczki, gdzie wroga można było polewać ciekłą smołą itp. Dolny zamek był właściwie małym miasteczkiem, które zamieszkiwały służby wspomagające.

Widok z orlego gniazda

Zwiedzanie zamku polega na wspinaniu się coraz wyżej. Szkoda, że nie zwiedza się kaplicy zamkowej, aktualnie jest ona w remoncie. Zamek Orawski został zniszczony w trakcie pożaru w XIX w. Wystrój sal, które się odwiedza jest bardzo ubogi. Podejrzewam, że o wiele większe bogactwo eksponatów jest na zamku w Będzinie. Natomiast największą atrakcją jest wspinanie na coraz wyższe piętra raz schodami kręconymi, to znów po stopniach przyklejonych do skały. Z okien widać panoramę całej doliny, a na wschodzie zarys Tatr.

Ręce do góry, daj całe złoto, które niesiesz ze sobą

Zwiedzanie zamku urozmaicone było różnorakimi atrakcjami: widzieliśmy pokaz tresury ptaków myśliwskich, walkę szermierzy, krótki występ duetu stylizowanego na dworską muzykę. Mi najbardziej spodobała się scenka odegrana przez szermierzy. Trzech gości walczyło na szpady (florety ?) o mieszek złota, który odbijali sobie nawzajem. Ich walka była dynamiczna a jednocześnie na tyle pewna, że mogli pozwolić sobie na żarty. Natomiast pokaz ptaków drapieżnych udał się do połowy. Ogromny jastrząb przelatywał wszędzie, gdzie go zawołał treser, nawet między nogami stojącej w rozkroku dziewczyny. Natomiast sowa odmówiła współpracy, widocznie obraziła się na coś lub zachciało jej się spać. Mimo tego byliśmy zadowoleni, wcześniej przyglądaliśmy się występowi innego mniejszego ptaka podobnego do kruka, który radośnie skakał między ludźmi siedzącymi na ławkach i zaczepiał ich.

Najwyższy zamek był ostatnim punktem oporu w czasie oblężenia. W skale, na której stał wykuta była ogromna cysterna, do której przez otwór w dachu w kształcie lejka zbierano wodę deszczową. Używano jej potem do wszystkich celów gospodarczych. Cytadela stoi tak wysoko, że wykopanie studwudziestometrowej studni było prawdopodobnie niemożliwe lub nieopłacalne tylko na okazję oblężenia.

Labirynt schodów

Najwyższy punkt zamku był zarazem ostatnim odwiedzanym przez nas miejscem. Po niedługim czasie nasza grupa zeszła na dół, a po kilku dalszych minutach byliśmy już na zewnątrz. Zwiedzanie trwało 2 godziny. Poczuliśmy bożą wolę zjedzenia obiadu. Skoczyliśmy do restauracji, której ogródek położony był nad małą rzeczką. Tutaj tradycyjnie większość z nas wzięła prażony ser i browar, ja niestety musiałem zadowolić się bezalkoholowym Bażantem, przyznam, że nie był taki zły.

Po obiedzie pozostało nam już tylko wracać do domu. Po godzinie czternastej wyjechaliśmy w stronę Hrustina. Wcześniej zastanawialiśmy się, czy nie jechać w stronę Chyżnego i potem na Namestovo, ale zdecydowaliśmy się pokonać wzniesienia oznaczone na mapie jako bardzo ostre. W rzeczywistości nie było tak źle. Na Zamku Orawskim Musiałem co prawda zredukować do dwójki, ale podjazd nie był długi i już po chwili frunęliśmy prostym odcinkiem w stronę Hrustina. Nie wiem ile mieliśmy na budziku, ale na pewno powyżej 90 km/h. Droga z Hrustina do Namestowa wiodła wzgórzami, w dali po lewej stronie widać było masyw Beskidu Żywieckiego. Chłopaki w Batmobilu odsadzili nas na tyle, że straciliśmy ich z oczu. Nie było to dobre, bo w razie awarii żaden z nas nie miał roamingu i nie moglibyśmy skontaktować się z nimi. Do Namestowa trafiliśmy bez problemu, raz tylko skręciłem omyłkowo w drogę na Ujsoły, ale zaraz się zorientowałem. Przejeżdżając przez Rabczę zauważyliśmy zaparkowany przed supersamem Batmobil. Osadziliśmy Smerfetkę w miejscu i również wskoczyliśmy do sklepu.

I to by było na tyle

Chłopaki kupowali alkohole. Ja długo nie mogłem się zdecydować, aż w końcu wziąłem tokaj, rum i śliwowiczkę. W chwili gdy to piszę (24.X.2003), wszystko jest już wypite. Żeby wydać korony do końca kupiłem jeszcze dwa wafelki. Żeby było wygodnie pakować klimaty podjechaliśmy wózkiem sklepowym pod Smerfetkę i poustawialiśmy wszystko tak, żeby się nie wylało. Zaraz po wyjechaniu na drogę zacząłem odpakowywać swój wafelek. Nagle Darek, który siedział z tyłu, krzyknął:

- Arti, uważaj!!!

Podniosłem oczy znad batonika i spojrzałem na drogę. Smerfetka waliła centralnie na czołowe z barierką mostu, prawe koło było już na poboczu. Paweł zareagował błyskawicznie i szarpnął kierownicą w lewo, auto wróciło na asfalt. Gdyby nie on, wracalibyśmy pewnie do domu na nogach. I to jeszcze przez taką głupotę, jak zagapienie się przy odpakowywaniu czekoladki. Bardzo się tego potem wstydziłem.

Do przejścia granicznego na przełęczy Glinne podjeżdża się od strony słowackiej bardzo łagodnie, nie zorientowaliśmy się, kiedy byliśmy na miejscu. Pogranicznik spytał się jedynie:

*- Dzień dobry! Skąd panowie jadą?

  • Z Terchowej.* - podaliśmy paszporty, żołnierz je przeglądnął
    - Dziękuję. Szerokiej drogi.

Zaraz za granicą zatrzymaliśmy się, bo Darek chciał sprawdzić jaki kurs korony jest w tutejszym kantorze. Nie był rewelacyjny, więc szybko ruszyliśmy w dół. Puściłem samochód na wyłączonym silniku. W Smerfetce nie ma takich bajerów jak wspomaganie hamulców, więc mogłem spokojnie tak jechać, dopiero później zapaliłem w czasie jazdy “na pych”. Dopędziliśmy Batmobil, który czekał na nas na drodze. Chłopaki chcieli się upewnić, że dojechaliśmy do Polski. Tu pożegnaliśmy się, a oni ruszyli własnym tempem. Po niewielu minutach dojechaliśmy do Żywca. Za Żywcem podjechaliśmy pod stację benzynową Preem (z takim sympatycznym misiem). Tu spotkało nas miłe zaskoczenie. Na ponad trzysta przejechanych kilometrów Smerfetka spaliła niecałe 29 litrów paliwa. I to jak obładowana i po jakich górach! Na stacji odpryskaliśmy się i umyliśmy szyby w aucie.

W drodze powrotnej Jezioro Żywieckie objechaliśmy od strony zachodniej. Droga kręta, ale po o wiele mniejszych górach. W niedzielę nad zbiornikiem żywieckim była ogromna masa ludzi, pogoda zresztą sprzyjała wypoczynkowi nad wodą. Następny postój mieliśmy na zaporze w Porąbce. Po dolewce oleju i zameldowaniu się przez komórkę, że już jesteśmy w Polsce ruszyliśmy na “ostatnią prostą”. Po nieco ponad godzinie jazdy byliśmy w Dąbrowie. Najpierw odstawiliśmy Pawła, potem Darka. Ja byłem w domu o siódmej wieczorem.

Żal było nam wracać do codzienności wypełnionej pracą, chcielibyśmy aby ta udana pod każdym względem wycieczka nie kończyła się tak prędko. Na otarcie łez zostały nam tylko przywiezione butelki słowackiego piwa, a teraz jeszcze ta historia. Panowie, szanujmy wspomnienia!

Zostaw komentarz